środa, 31 grudnia 2014

Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet - jak stał się cud i pochłonęłam kryminał.

Jakoś kurczę nie wiem, jak to się stało, ale kryminały nigdy mnie nie rajcowały. Czy to filmy, czy książki. Nie znam właściwie powodu mojej niechęci, ale jak słyszałam, że kryminał, że super, że majtki pełne ze strachu - mówiłam "nie, dziękuję". Wolałam już horror czy thriller, jeśli miałam deficyt dreszczyków emocji. Kryminał kojarzył mi się z facetem w długim prochowcu i kapeluszu śledzącym kobietę. Potem kobieta zostaje zamordowana i wszyscy szukają faceta w prochowcu, po to tylko, żeby się dowiedzieć, że też był kobietą. Bo wtedy nikt na to nie wpadnie. Ot, taka zagadka. Z kolei lubiłam gry komputerowe na podstawie kryminałów. Na strzelanki mam za słabe nerwy, ja zdecydowanie z tych, co wolą ruszyć mózgownicą, choć ślęczenie nad zagadkami wiele dni to też nie na moje nerwy..Co zrobić. Obiecałam sobie jednak, że się przemogę i tak oto trafiłam na tę książkę.

Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet



Dziennikarz i wydawca magazynu "Millenium" Mikael Blomkvist ma przyjrzeć się starej sprawie kryminalnej sprzed czterdziestu lat, kiedy zniknęła bez śladu Harriet Vanger.
Do pomocy dostaje Lisabeth Salander, młodą, intrygującą outsiderkę i genialną resercherkę. Blomkvist i Salander tworzą niezwykły team. Wspólnie szybko wpadają na trop mrocznej i krwawej historii rodzinnej.

Muszę się przyznać, że pierwsze sto stron ciężko mi było przebrnąć. Nijak nie mogłam się wciągnąć w sprawę, za którą miał pójść do więzienia Mikael, miałam moment zwątpienia, ale powiedziałam sobie "spokojnie, rozkręci się". I miałam rację...

Kiedy pojawiła się osoba Lisabeth, a Mikael wyjechał do domu Vangera, zaczęłam się wciągać bez reszty. Chciałam być sprytniejsza od autora i wydawało mi się, że wiem! Że rozwiązałam! Nic nie rozwiązałam... No dobra, coś tam wymyśliłam, pośrednio się zgadzało, ale i tak całe wysiłki moich zwojów mózgowych na nic...

Kiedy czytam książkę, zapisuję sobie strony z interesującymi cytatami. Patrzę teraz i co? Ponad 600 stron lektury, a ja mam zapisany JEDEN cytat. I to nie to, że ciekawych cytatów nie było. Ja po prostu byłam tak głęboko w książce, że kompletnie zapomniałam o tych cytatach... No cóż. To tylko świadczy o książce ;) W każdym razie bieda z cytatami, ale tutaj ten jeden, który gdzieś w momencie olśnienia, zanotowałam:

Przez lata przysporzyłem sobie wielu wrogów. Nauczyłem się jednego: nie podejmuj walki, kiedy wiesz, że z pewnością przegrasz. Ale nigdy nie pozwól, aby komuś, kto Cię znieważył, uszło to na sucho. Czekaj na stosowny moment i oddaj, kiedy znajdziesz się w dużo lepszej sytuacji, nawet jeżeli nie pragniesz odwetu.

Poza przydługim wstępem, książka moim zdaniem ma jedną wadę - zbyt szybkie zakończenie. Nie chodzi mi o to, że ponad sześćset stron to mało, tylko po długim rozwoju akcji nagle wszystko dzieje się w przyspieszonym tempie. Zagadka się rozwiązuje. Choć może to i dobrze - kolejny element zaskoczenia.

Nie chcę się rozpisywać, bo mnie korci, żeby napisać o wyjaśnieniu całej zagadki, a myślę, że to nie jest dobre dla osób, które jeszcze tej książki nie czytały. Bo myślę, że to nie tylko ja tak późno...?

Reasumując.... Pozycja idealna na pierwszą prawdziwą randkę z kryminałem. Ktoś, kto nigdy tego gatunku nie lubił, trafił na książki nieciekawe, lub zwyczajnie nie mógł się do kryminałów przekonać (jak ja) - powinien być zadowolony. Sama czułam się jak w tych dobrych, kryminalnych grach, w które kiedyś lubiłam grać. Ruszałam mózgiem tam i z powrotem, żeby znaleźć rozwiązanie przed Mikaelem. Wiem na pewno, że przy najbliższej wizycie w bibliotece zaopatrzę się w kolejne dwie części. Aż sama sobie się dziwię... Ja i powieści kryminalne...? Kilka dni temu rzekłabym "phi!".

Moja ocena: 5,5/6
Autor: Stieg Larsson
Tłumaczenie: Beata Walczak- Larsson
Wydawnictwo: Czarna Owca, 2009
Liczba stron: 640

niedziela, 28 grudnia 2014

Kometa i ja - coś dla psiarzy totalnych.

Jestem psiarzem. Od zawsze byłam. W naszym domu zawsze był pies lub dwa, a mi od dziecka sprawiało to ogromną radość. Ale też kiedy pies odchodził ( nie używam słowa zdechł, no nie potrafię), przeżywałam to bardzo mocno. Pamiętam Kapsla, który jeździł w miejscu na zakupy pod moim wózkiem, pamiętam Kamę, która chodziła po płotach i jadła śledzie. Pamiętam Badiego, który zwiał przed moją Pierwszą Komunią i nigdy więcej go nie widziałam... Był Brutal, który ważył nie więcej niż siedem kilo, ale wszyscy się go bali. Była Nora, przy której zamarzałam w zimie przy otwartym oknie, bo miała wadę serca i dyszała 24/h. A teraz jest jej córka - Łata, pies o siedmiu pazurach w łapie. W tak zwanym międzyczasie pojawiło się wiele psów odratowanych, przechowywanych, psów na tymczasie. I nie wyobrażam sobie, żeby było inaczej..

Kometa i ja. Jak przygarnięty pies uratował mi życie



Choroba Stevena sprawiła, że jego życie wywróciło się do góry nogami. Kiedy był na skraju załamania, los jednak dał mu drugą szansę... w postaci psa o imieniu Kometa.
Kometa nie zaznała w życiu przyjaźni człowieka. Trzymana w klatce, szkolona do wyścigów, została porzucona przez dawnego właściciela.
Dopiero Steven pokazał jej, czym są spacery, smakołyki i pieszczoty. A w zamian za okazane serce tryskająca energią Kometa odwdzięczyła mu się bardziej, niż mógłby przypuszczać...
Historia Stevena i Komety to wzruszająca, prawdziwa opowieść o przyjaźni między człowiekiem i psem, która odmieniła niejedno życie.


Książka o Komecie jest na pewno książką dla psiarzy. Ale też ktoś, kto psów nie lubi na pewno po nią nie sięgnie, więc ten podpunkt mamy z głowy. Jeśli jednak psiarz czytający ową pozycję jest równocześnie miłośnikiem chartów - będzie usatysfakcjonowany. Mamy piękny opis rasy, zarówno ten z teorii jak i z praktyki. I charty, a konkretnie jeden, w tej książce zaskakuje bardzo. A już na pewno kogoś, kto ma choćby blade pojęcie o rasie.

Bardzo dotknęły mnie statystyki. Ilość chartów zabijanych w Ameryce, kiedy przestają wygrywać wyścigi lub nigdy ich nie wygrywały. W większości to psy trzy-czteroletnie, a nazywane już emerytami. Zabija się je strzałem w głowę, wykonawca wyroku dostaje 10 dolców od jednego.

Kometa sama wybrała sobie Stevena. On sam nie był do końca przekonany co do adopcji, ale kiedy smutna kulka, która nie zwracała na nikogo uwagi podeszła i wlepiła w niego wielkie ślepia - wiedział już, że to nie on dokonał wyboru. Może byłaby to historia zbyt ckliwa, przerysowana, gdyby nie fakt, że zdarzyła się na prawdę.

Muszę tutaj dodać, że polska okładka wprowadza w błąd, widnieje na niej, owszem, wizerunek charta, ale to whippet, malutka odmiana. Kiedy Steven zaczął szkolić Kometę na psa przewodnika, zastanawiałam się, jak do jasnej Anielki to maleństwo dźwiga go, kiedy ten wspiera się na obroży. Dopiero po wygooglowaniu prawdziwej Komety zobaczyłam duże charcisko.

Wracając do szkolenia. Chart przewodnikiem? Jasne. Przecież one biegają, są chude i wątłe... jak? A jednak. Kometa opanowała wiele. Otwieranie drzwi, pomoc we wchodzeniu po schodach, ciągnięcie wózka z zakupami i całą gamę reszty, niby zwyczajnych czynności, które dla Stevena stawały się nie do zrobienia. Chart poświęcił się cały mężczyźnie, który podarował mu drugą szansę na życie w miłości. Mężczyźnie, który tracił kontrolę nad własnym ciałem z powodu postępującej choroby kręgosłupa. Zaryzykowała nawet własne życie w starciu z innym psem:

"(...) Obserwując moje niezdarne próby pozbierania się z ziemi i utrzymania równowagi, zdobyła się na nadludzki wręcz wysiłek i podciągnęła pod siebie tylne łapy, piszcząc przy tym z bólu. Powoli, na trzęsących się łapach, piszcząc i skomląc cichutko, podniosła się z ulicy. Drżąc i zataczając się, podeszła do mojego boku, oferując pomoc.(...)"

Drugim wątkiem, choć równoległym do życia Komety, jest choroba Stevena. Nie tylko jego fizyczność, która drastycznie podupada w każdym kolejnym miesiącu, ale także psychika, która powoli rujnuje rodzinę, aż doprowadza do kulminacyjnego punktu. Steven od ojca wyniósł naukę, że to mężczyzna, głowa domu , musi zapewnić najbliższym byt i bezpieczeństwo. Przez to nie radzi sobie z własną ułomnością, nie akceptuje roli żony, która przejęła jego obowiązki. Freddie w końcu nie wytrzymuje i zostawia Stevena, kiedy ten przez swoje chore ambicje nie potrafi cieszyć się z udanej operacji, tylko forsuje ciało wbrew zaleceniom lekarzy. Kiedy ten w końcu zauważa, jak wiele stracił, jego myślenie powoli zaczyna się zmieniać...:

" W życiu nie chodzi o to, by przeczekać burzę. Chodzi o to, by nauczyć się tańczyć w deszczu."

Nie jest to książka, którą czyta się z zapartym tchem, czekając na rozwój akcji. To hołd złożony najlepszemu przyjacielowi - psu, który wyciągnął autora z bagna depresji, który uratował mu życie. Jest to książka o wielkich uczuciach międzygatunkowych, coś, co rozumieją tylko psiarze - osoby traktujące psy jak członka rodziny, istotę rozumną. Historia o miłości, w innym słowa znaczeniu. Historia prawdziwa.

Moja ocena: 5/6
Autor: Steven D. Wolf, Lynette Padwa
Tłumaczenie: Tomasz Illg
Wydawnictwo: Między Słowami, 2014
Liczba stron: 381





piątek, 26 grudnia 2014

Taty misia nigdy nie ma - nieoczywiste oczywistości.

Miałam to szczęście, kiedy byłam dzieckiem, że jedno z rodziców zawsze było w domu. Pamiętam jak dziś traumę przedszkolaka, kiedy w wieku trzech lat poszłam na próbę do przedszkola. Leżakowanie... Wtedy obowiązkowe spędzało mi sen z powiek (paradoks, nie?). I po kilku dniach płaczu padła decyzja, że do przedszkola nie wracam. Spędziłam świetne dzieciństwo na wsi, w miejscu, gdzie teraz wychowuje się moja córka. I tak sobie myślę, że jeśli i ona stwierdzi, że never ever i na sam dźwięk słowa "przedszkole" przemieniać się będzie w smarkającą kulkę zła- odpuszczę. Nic na siłę. A teraz - pora na książkę!

Taty misia nigdy nie ma



Mały miś zastanawia się, dlaczego tata miś bardzo często jest poza domem. Gdzie ten tata codziennie wychodzi? Co może być ważniejsze niż zabawa z małym misiem?
Przyłącz się do przygody, którą przeżył mały miś, podążając za tatą misiem. Niestety, większość rodziców musi pracować - ale to nie znaczy, że nie kochają swoich dzieci. To właśnie miłość motywuje ich do większego wysiłku.

Chyba każdy rodzic lubi książki mądre, wyjaśniające coś dziecku. Tak jest w przypadku i tej książki. Wydaje się oczywiste,że jak powiemy "tata jest w pracy". to dziecko wie, że tata w tej pracy jest i wróci. Cóż, nie do końca z punktu widzenia malucha. Bo czym jest ta praca? Maluch wie, że rodzica nie ma, ale nie zawsze rozumie dlaczego, w jakim celu znika?

O tym jest ta książka. Mały miś śledzi tatę, który z samego rana wyrusza na polowanie. Oczywiście tata go widzi, ale mówi o tym misiowi dopiero na miejscu, nad rzeką. Spędzają wspólnie dzień i mały miś dowiaduje się co robi całymi dniami tata. Tak sobie myślę, że fajnie jest zabrać swoje dziecko do miejsca pracy , jeśli mamy taką możliwość. Daje to dziecku wizualizację naszego dnia, "praca" nabiera realnego znaczenia.

Podoba mi się puenta książki, słowa taty misia:
Mały Misiu - powiedział - to nie jest prawda, że jestem misiem, którego nigdy nie ma. Wychodzę ponieważ muszę zdobyć pożywienie dla Ciebie i twojej mamy.
A gdy mnie nie ma, bo poluję cały dzień, myślę o tobie, jesteś cały czas ze mną tutaj - Tata Miś wskazał na swoje serce - i ufam, że ty też zawsze nosisz mnie w swoim serduszku.

Trochę razi mnie konwencja książki. Z jednej strony mamy prostą, krótką opowieść, którą zrozumie każdy trzylatek, a z drugiej mamy dwie strony z ćwiczeniami na końcu. No i właśnie, te ćwiczenia..."Pokaż dzieciom mapę świata. Czy potrafią wskazać na niej Kanadę, gdzie żyje bardzo dużo niedźwiedzi?....
Serio?
Niejeden dorosły ma z tym problem. Ale załóżmy, że dziesięciolatek wie, gdzie jest Kanada. I jakie warunki klimatyczne tam panują ( tak, jest też takie pytanie..). Tylko po co dziesięciolatkowi książka wyjaśniająca gdzie znika tata na cały dzień? Wydaje mi się, że zrozumienie takich rzeczy już dawno za nim...
Reszta ćwiczeń jest już bardziej dostosowana dla małych dzieci. Narysuj misia, kim chcesz być w przyszłości i tym podobne. Ale ta Kanada mi spokoju nie daje...

Podsumowując. Mądra seria - mamy w niej także książki o pojawieniu się rodzeństwa, mądrości, która przychodzi z wiekiem czy o nie dostawaniu tego czego chcemy. Jednak całość nie do końca przemyślana i zlepiona wiekowo. Jeśli już dodajemy ćwiczenia dla dzieciaków do książki ( co moim zdaniem jest dobrym pomysłem, latorośl się bardziej w opowieść angażuje) to powinny być wiekowo dostosowane do historii w niej zawartej  Mimo wszystko - polecam.

Moja ocena: 5/6
Autor: Heidi Howarth , Daniel Howarth (ilustracje)
Wydawnictwo: Welpol Adventure Sp. z o. o.
Liczba stron: 36



wtorek, 23 grudnia 2014

Uśmiech Lisy, czyli dlaczego ciągnie mnie do włoskiego renesansu.

Nie lubię komercji. Ale dobra komercja ma to do siebie, że nie da się jej nie lubić. Taki paradoks komercyjny. Tak było w moim wypadku, kiedy skuszona niczym Adam w Raju (ten od jabłka, przyp.red.) sięgnęłam kilka lat temu po Kod Leonarda da Vinci Dana Browna. Książka mnie wciągnęła, tak jak i reszta przygód Roberta Langdona, ale ja nie o tym. Myślę, że to właśnie od tamtej pory szczególne, wręcz perwersyjne upodobanie znajduję w książkach z obrazem w tle. W książkach, których głównym odniesieniem jest obraz, sztuka w sztuce. Sunąc po nitce do kłębka, dowiedziałam się, że najlepiej jest mi z tymi renesansowymi odnośnikami. Da Vinci, Botticelli, Santi i cała reszta towarzystwa, ich czasy, zwykłe życie. No cóż - jedni lubią rozwiązywać zagadki morderstw zanim sama Agatha Christie to zrobi, ja lubię gapić się na obrazy w trakcie czytania książki. Dziwne..?

Uśmiech Lisy



Jak większość dziewcząt, Elisabetta nigdy nie myślała, że jest piękna. Dopóki nie dostrzegł jej przyjaciel ojca, mistrz Leonardo da Vinci i nie obiecał, że pewnego dnia namaluje jej portret. Właśnie Leonardo poznał młodziutką szlachciankę z synem najznakomitszego florenckiego rodu Giulianem de’ Medici. Na przeszkodzie miłości dwojga młodych stanęły burzliwe dzieje historii. We Florencji nastał czas zmian, pod wpływem fanatycznych przemówień Savonaroli zapłonęły stosy, a najznamienitsze rody w mieście straciły wszystko. Niektórzy życie, niektórzy wolność, inni – musieli udać się na wygnanie. Na tle pasjonujących dziejów renesansu autorka snuje barwną opowieść o wielkich namiętnościach, zdradzieckich intrygach i nieoczekiwanych pożegnaniach.


Zacznę dziś od tego co mi się nie podoba... Czyli po pierwsze okładka. No nie pałam do niej miłością, z której strony bym nie patrzyła, a ja lubię jak okładka jest ładna. Kiedy mnie woła. Tutaj od razu mam skojarzenia z romansem pokroju Mody na sukces (czy ja właśnie nazwałam ten tasiemiec romansem...?). Kolejna sprawa - język autorki. Choć może to język tłumacza? W każdym razie brak mi spójności. W jednej chwili narracja prowadzona jest naszym współczesnym językiem, chwilę później mamy teksty w stylu "Miłuję cię całym sobą." Nie żebym coś miała do miłowania, broń Boże. Ale dobrych parę(naście) lat temu nawet mnie uczono, że jak zaczniemy prowadzić narrację w jeden sposób, to potem się go trzymamy. Jak bum-cyk-cyk.

Przejdźmy jednak do lepszej części. Mamy tu alternatywną ( choć może to nieodpowiednie słowo dla historii, która tak na prawdę znana nie jest) historię kobiety ze znanego obrazu Leonarda da Vinci - Mona Lisa. Wciąż osnute tajemnicą okoliczności powstania i tożsamości modelki dają pisarzom duże pole do popisu. Tak też postąpiła Donna Jo Napoli. Łącząc historyczne fakty z literacką fikcją stworzyła życiorys Elisabetty - domniemanej Mony Lisy. 

Historia raczej nie ma happy endu. Przynajmniej w moim mniemaniu. Zostawmy jednak koniec, Nie będę złą ciotką zdradzającą zakończenie. Ktoś kto lubuje się w historycznych ciekawostkach, faktach z życia znanych postaci, nie będzie zawiedziony. Mnie przede wszystkim rzuciły się w oczy małe wtrącenia o mistrzu da Vinci. Wiedziałam, że był także wynalazcą i, że robił sekcje zwłok żeby dobrze poznać ciała ludzkie i zwierzęce, Dla wielu jednak może to być zaskoczenie:

Taka jest jego filozofia. Powiada, że jeśli chce się cokolwiek malować, należy wiedzieć, jak działają rzeczy, jak funkcjonuje każda kończyna żywej istoty. Sam często rozcina zwłoki ludzkie i zwierzęce.

Sam Leonardo przyznaje się nawet w książce do swojej orientacji:

-Niewiasta ze mną podróżująca nawet najbardziej zagorzałych plotkarzy w zakłopotanie nie wprawi.(...) Najdroższa mono Liso, Nie jestem wielbicielem niewieścich uroków- wyjaśnia łagodnie Leonardo.

Najbardziej jednak spodobało mi się coś, co powiedział Giuliano Medici, rzekomy zleceniodawca Leonarda, wielka miłość Elisabetty:

To właśnie ten uśmiech - mówi Giuliano. - Uśmiech, który chcę, byś namalował. Najpiękniejszy uśmiech na całym świecie. Namaluj ją tak, by bez względu na to, gdzie stanę, właśnie do mnie się uśmiechała.

Portret, o którym mowa jest przedmiotem ciągłych badań naukowców i historyków. Tak sobie jednak myślę, że chyba to, co nas najbardziej w nim przyciąga to jego aura tajemniczości... Czy warto to "psuć"...?

Książka nie jest wybitnym dziełem, które zostanie zapamiętane na wieki wieków. Na pewno nie. Jest to jednak przyjemna książka, która pozwala nam zainteresować się renesansem we Włoszech, Moną Lisą, Leonardem da Vinci i zwykłym życiem ludzi w tamtych czasach. Wciągająca, lekka, choć czasami zatrzymuje na chwilę- tak jak mnie, choćby po to by spojrzeć jeszcze raz na reprodukcję portretu Lisy. Elisabetty.

Moja ocena: 5/6
Autor: Donna Jo Napoli
Tłumaczenie: Grzegorz Komerski
Wydawnictwo: Jaguar, 2010
Liczba stron: 343

piątek, 19 grudnia 2014

Na granicy zmysłów - moja książka roku.

Wydawało mi się kiedyś, że przeżyłam wiele ciekawych historii. Pojechałam sama autostopem do Rzymu, gdzie udawałam chłopaka, żeby spać za friko w męskim klasztorze. Można powiedzieć ,że uczestniczyłam w egzorcyzmach, widziałam wracających do zdrowia ludzi na katolickiej mszy o uzdrowienie. Miałam skurcze porodowe przez 36 godzin -  to dopiero ciekawe doświadczenie. Spotykałam na swojej drodze ludzi niesamowitych, inspirujących, dziwnych. Było tyle różnych momentów, o których często nie wspominam, nikt by nie uwierzył. Wydawało mi się, że jak na to moje prawie ćwierćwiecze było tego całkiem sporo. Miałam rację - wydawało mi się...

Na granicy zmysłów



Fenomenalnie napisany reportaż na podstawie programu "Kossakowski.Szósty zmysł". Podróż przez Polskę, Ukrainę, Bałkany i Rosję otwiera oczy, wprawia w zdumienie i wstrząsa. Kossakowski na własnej skórze doświadcza praktyk znachorów, uzdrawiaczy, wróżów, ekstrasensów, szeptunek i bioenergoterapeutów. Jest przewodnikiem po świecie, w którym nie ma prostych odpowiedzi.

Tak sobie myślę - wystarczy taki jeden Kossakowski i człowiek nagle sobie uświadamia, że nie widział nic. Taki jeden Kossakowski. Trzeba mu przyznać, że ma talent. No dobra, nie jeden, kilka. Dużo? Ok, chłop jest jednym wielkim multitalentem. Maluje to, kamera go kocha, laski szaleją, inteligentny jest i do tego (jakby mu mało było) pisze. I to jak pisze! Emocja goni emocję, wydaje się, jakby on to robił od zawsze. Jakby człowiek nie wiedział , to by w życiu nie powiedział, że to Kossakowskiego debiut pisarski. Parskałam śmiechem w poduszkę, w którą starałam się ukryć twarz, żeby pierworodnej nie obudzić. Nie wyszło, parsknięć było za dużo. Z parsknięć wyszedł śmiech dłuższy, momenty, gdzie nie potrafiłam się uspokoić. I zdziwiony wzrok męża, jakby to nie Kossakowski, a ja o granicę zmysłów zahaczałam ...:

Ludzie na wsi pamiętają. Och, pamiętliwi są, jak to się mówi, jak słonie. I zaczynają wzywać, kiedy jest potrzeba. Gdy komuś mankiet rękawa schwyciło w pasek przenoszący napęd do sieczkarni i ten ktoś tak śmiesznie poleciał za tym mankietem, biegnąc po klepisku stodoły, ale nie nadążył, bo takiego paska się przegonić nie da, i w końcu za mankietem poszły palce, a potem ręka, prosto w ciasnotę koła. Albo komuś się zachciało czyścić młocarnię, ale jej do tego nie wyłączył, bo i po co, ten ktoś liczył na własną zręczność, ale zręczność przegrywa z alkoholem. Szczególnie tym bez banderoli. I trach!
- Matka, lećcie po starego S.! Albo nie! Bierz, matka, moje palce i lecimy do niego oba! Oszczędzimy na czasie.

Cóż, tak właściwie minęła mi pierwsza część książki. Na parskaniu śmiechem, podziwianiem gry metafor i powtórzeń w wykonaniu Przemka i na myślach " ten to miał szczęście".

Kolejną część, odebraną przeze mnie jako defiladę różności i szukanie oryginału wśród masy podróbek, czytało się wcale nie gorzej. Co prawda śmiech zmienił się raczej w niedowierzanie w stylu "yyyy...?" I tak poznajemy Kokę - zwierzę, które miało moc, niczym Elsa z Krainy Lodu (ok, zagalopowałam się...), jest cała masa diagnozujących prostatę, potem Grigorij Kowbasko testujący wytrzymałość psychiczną  i samokontrolę Przemka. Są cyganki, obce planety i cała gama innych, równie pokręconych opowieści. No i Kossakowski pośrodku tego wszystkiego. Czego chcieć więcej?

Ostatnia, trzecia część książki stopuje z humorem, wycisza. To czas na historie i przeżycia, które coś zmieniły. Hipnoza, która faktycznie działa. Zakopanie w grobie żywcem - żeby nie było mało - dwukrotnie. Duchy lubiące Bajkał i szaman w adidasach. A wszystko z niewiarygodnym zakończeniem. I chyba też zmianą samego Przemka:

W jednej chwili poddaję się. Czuję jak moje ciało się rozluźnia. Jak moje dłonie przestają być pięściami. Rozsiadam się z dziwnym, trochę jakby nie swoim westchnieniem na metalowym krześle i zamykam oczy. Czuję, jak koszula klei mi się do ciała. I czuję, że w moim podbrzuszu narasta fala. Uśmiecham się do niej. Uśmiecham się, kiedy zaczyna się wznosić, kiedy mija mostek, przenika wskroś klatkę piersiową, dosięga gardła i przechodzi przez nie. Otwieram oczy i zginam się w pół. Skrywam swoją twarz w dłoniach, które już nie są pięściami. Zaczynam płakać.

Słowem- udało mu się. Stworzyć świetną, dobrze napisaną książkę. Bawić się słowem, opisać emocje. I przede wszystkim pokazać, że może być coś jeszcze...
Naszła mnie jeszcze myśl, że Kossakowski ma szczęście, że jest Kossakowskim. Jakby był takim, nie wiem Zającem, Rysiem, czy innym Gackiem nie byłoby tak prosto zestawić go z "Szóstym zmysłem" bez lekkiej satyry. Eh, te szlacheckie nazwiska. Z końcówką -ski, wszystko dobrze wygląda. Nawet reklama pasztetu. My, ze zwierzęcymi nazwiskami, mamy zawsze pod górkę!
Mimo wszystko ten Kossakowski to się w porządku człowiek wydaje. Kiedy z głębin wydobyłam jego numer telefonu, żeby zapytać jakiś czas temu, czy mógłby zgodę na użycie jednej z prac użyczyć ( w celu dość niecodziennym) rozmawiało się całkiem normalnie. Jakby nie był -ski i nie było go widać w tv.  Tylko przez moment poczułam się jakbym czołówki programu słuchała, bo głos ten sam... 
Mam jednak do szanownego Przemka apel - może kiedyś to przeczyta. Jak się spotkamy to obiecuję kopa w tyłek. Za tego barana i żen w Rosji. Bo przeboleć tego barana nie mogłam!

Moja ocena: 6/6
Autor: Przemek Kossakowski
Wydawnictwo: Otwarte, 2014
Liczba stron: 403


wtorek, 16 grudnia 2014

Amon. Mój dziadek by mnie zastrzelił - historia się powtarza.

Dzisiaj przyszło zamówienie książkowe i już mnie ręce swędzą, żeby zacząć czytać Kossakowskiego :). Cyśka też się przy okazji obłowiła, jedna pozycja zachwyciła mnie szczególnie, ale o tym w innym poście. Dałam się też skusić na przedpremierową propozycję Kominka. Ah, przepraszam, powinnam już pisać JasonHunt :) Ma facet dar przekonywania! W każdym razie za miesiąc u mnie dwie książki Tomka plus ich e-wydania. Zerknijcie na stronę jego wydawnictwa (Tak. Kominek, a raczej JasonHunt ma teraz swoje własne wydawnictwo. Moja pierwsza myśl to była " serio???"), może też się skusicie na promocję;) A teraz - pora na książkę!

Amon. Mój dziadek by mnie zastrzelił



To jedno zdarzenie zachwiało całym jej życiem: Jennifer Teege, mając 38 lat, dowiedziała się, kim jest naprawdę. Przez przypadek znalazła w bibliotece książkę o swojej matce i dziadku Amonie Göcie. Miliony ludzi znają historię Götha. W „Liście Schindlera” Stevena Spielberga jest brutalnym komendantem obozu koncentracyjnego oraz kompanem „od kieliszka” i rywalem wybawcy Żydów Oskara Schindlera. Göth był odpowiedzialny za śmierć tysięcy osób i został powieszony w 1946 roku. Jego życiowa towarzyszka i ukochana babcia Jennifer Teege, Ruth Irene, w 1983 roku popełniła samobójstwo. Jennifer jest córką Niemki i Nigeryjczyka. Wychowywała się w rodzinie zastępczej, studiowała w Izraelu. Po swoim odkryciu musiała stawić czoło historii rodzinnej, od której już nigdy nie zdoła uciec. Jak jeszcze kiedyś ma spojrzeć w oczy swoim żydowskim przyjaciołom? Co powinna powiedzieć własnym dzieciom? Jennifer Teege postanawia zmierzyć się z przeszłością. Spotyka się z matką, której nie widziała od wielu lat, razem z dziennikarką Nikolą Sellmair bada historię swojej rodziny, odwiedza miejsca związane z tą przeszłością: wyjeżdża do Polski i raz jeszcze do Izraela. Krok po kroku, z przerażenia mrocznymi losami rodziny, tworzy historię własnego wyzwolenia.


Ciekawym wydaje mi się fakt, że przypadkiem wybrałam tą książkę i Dziewczynkę w czerwonym płaszczyku za jednym razem w bibliotece. Oczywiście znałam tematykę obu pozycji, jednak nie wiedziałam, że w obu będzie mowa o getcie krakowskim. I że w obu ważną rolę odegra Amon Goth.

Dziewczynki... nie chciałam oceniać. Nie śmiałabym.  Tutaj mamy inną sytuację. Tutaj kobieta odkrywa, że jest wnuczką kogoś, kogo wspomina się jako chodzącego diabła, człowieka bez skrupułów, zabójcę. Świadkowie i osoby, które miały nikłą przyjemność spotkania z tym nazistą, wspominają, jak dobrą zabawę miał w trakcie zabijania i tortur:

W 1944 roku Goth kazał samochodami ciężarowymi wywieźć dzieci z obozu w Płaszowie - był to transport do komór gazowych w Auschwitz. Aby zagłuszyć krzyki zrozpaczonych rodziców, rozkazał w tym czasie zagrać walca.(...)

Jennifer nie wie jak sobie poradzić z tym, co już wie. Nie potrafi jednoznacznie ocenić co czuje, przechodzi przez skrajne emocje, początkowo nie chce nikomu mówić o swojej rodzinie biologicznej,szuka u siebie podobieństw do Amona:

Czy ja również jestem do niego podobna? Z pewnością odróżnia mnie od niego kolor skóry. Czasami wyobrażam sobie, że stoję obok niego. Oboje jesteśmy wysocy. Ja mam sto osiemdziesiąt trzy centymetry wzrostu. On ze swoimi stu dziewięćdziesięcioma trzema centymetrami w tamtych czasach musiał uchodzić za olbrzyma.(...) Co powiedziałby swojej czarnej wnuczce, która mówi po hebrajsku? Byłabym dla niego paskudztwem, bękartem urągającym honorowi rodziny. Mój dziadek na pewno by mnie zastrzelił.

Książka ta odwraca role. To nie pokolenie ofiar Holocaustu nie potrafi sobie dać rady z rodzinną traumą. W tym wypadku to pokolenie oprawców.
Jennifer dodatkowo jest dotknięta tym, czegoo dowiaduje się o swojej babci, którą znała, a która była żoną Amona. Do końca życia bagatelizowała jego winy, była mu oddana, a jego portret wisiał nad jej łóżkiem. To burzy wspomnienia Jennifer, wspomnienia o kobiecie ciepłej, niezależnej, ale o dobrym sercu. Czy można nazywać dobrą osobę, która dawała nieme przyzwolenie na te wszystkie okrucieństwa?

Myślę, że cała opowieść jest rodzajem terapii. Rozliczeniem się z przeszłości, przelaniem wewnętrznego żalu na papier.
Trochę nie odpowiadała mi formuła wybrana przez obie autorki - emocjonalne wyznania Jennifer przeplatane są suchymi faktami, obiektywną oceną Nikoli - dziennikarki. Mam wrażenie, że sama historia wnuczki Gotha przemawiałaby do czytelników w zupełności.

Podsumowując - książką jest spojrzeniem na historię oczami wnuczki jednego z najbrutalniejszych oprawców  czasów II Wojny Światowej. To książka - pamiętnik, książka - terapia i książka historyczna. Pozycja niewątpliwie ciekawa, inna, zastanawiająca. Momentami się dłużyła, autorka kilka razy opisywała to samo. Mimo to polecam, w szczególności osobom zainteresowanym tematyką Holocaustu. 

Moja ocena: 4/6
Autor: Jennifer Teege, Nikola Sellmair
Tłumaczenie: Ewelina Twardoch
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka, 2014
Liczba stron: 304


poniedziałek, 15 grudnia 2014

Polska zima - wiersze na przywołanie śniegu

Cóż... za 9 dni Wigilia. A śniegu jak nie było tak nie ma.
Nie lubię świąt bez śniegu, bardzo nie lubię. Człowiek kompletnie nie czuje tej magii, a zeszłoroczne słońce w tym czasie jakoś skłaniało mnie do myśli, że to raczej Wielkanoc niż Boże Narodzenie . Gdyby nie choinka, to nic, tylko szukać dekoracji z króliczkami i jajkami..
Dlatego zaklinam los, żeby śnieg się pojawił! :) A teraz - pora na książkę!

Polska zima


Co ciekawe, o książce tej wiadomo bardzo mało. Niewiele można znaleźć również w internecie. Sama dostałam ją jakieś 15 lat temu od Mikołaja w szkole. Pamiętam, że jako dziecko nie przepadałam za wierszowanymi historiami, na szczęście z tego wyrosłam;)

Mamy tutaj zbiór 11 wierszyków o zimie ( zaskoczenie, nie? ;) ). Jest też swego rodzaju chronologia, przechodzimy przez zbieranie pierza od gąsek na ciepłe kołderki na zimę, potem spotykamy Mikołaja i lepimy bałwana. Czytamy o choince i Wigilii, poznajemy zwyczaj przebierania się za Draby. Jest wiersz z okazji Dnia Babci, są też o głodnym wróbelku i kuligu.  Na koniec widzimy budzące się ze snu niedźwiedzie i topniejące sople lodu.

Pozycja jest typowo tematyczna. Myślę, że mogłaby się przydać w przedszkolach przy okazji poznawania pór roku. U nas furorę robią straszne Draby, które po zrzuceniu przebrań ze słomy są zwykłymi chłopakami:

Z Nowym Rokiem Draby łażą -
Cali w słomie, z groźną twarzą.
Kawał czapy ze wstążkami -
Straszą dzieci maskarami.
(...)
Słomy drabiej, z garba sieczki
Dali w żłoby dla owieczki.
A maskary w kąt pod szafkę 
I z kołaczem na ślizgawkę.

Każdy z wierszyków opatrzony jest kilkoma pięknie malowanymi ilustracjami. Pozwalają dzieciom dokładnie rozumieć przekaz, ponieważ czasem słownictwo jest trudne lub przestarzałe.

Myślę, że warto. Bezśnieżna zima, zbliżające się święta - dzieci zawsze bardziej się ekscytują, kiedy czytają o czymś, co właśnie nadchodzi. W tej serii zostały również wydane pozostałe pory roku i zastanawiam się, czy można je gdzieś dostać, bo chętnie bym się w nie zaopatrzyła:)

Moja ocena: 5/6
Autor: Wiesław Dyląg/ Grzegorz Wojtasik (ilustracje)
Wydawnictwo: BESTA Editions, 1993
Liczba stron: 52



piątek, 12 grudnia 2014

Wszystko, czego nie zdążyliśmy powiedzieć - komedia, która komedią nie była.

Odprawiwszy po raz piąty urodziny Goofiego z ciastoliną w roli głównej ( czapeczki urodzinowe, tort itepe ) odpoczywam i jedyne, czego się mogę bać to, że ten wiatr za oknem pozbawi mnie prądu. A bez prądu nie ma internetu. I ciężko się czyta przy świeczce. No i jest jeszcze coś, co będzie mi spędzało sen z powiek - mój sypialniany, wyszorowany, prawie perski dywan schnie na płocie. Lekki to on nie jest, ale i wiatr do delikatnych nie należy... No co będę gadać, nie chce mi się go drugi raz prać, ot cała historia ;) A teraz - pora na książkę!

Wszystko, czego nie zdążyliśmy powiedzieć



Cztery dni przed zawarciem związku małżeńskiego Julia Walsh dowiaduje się o nagłej śmierci swojego ojca, bogatego, apodyktycznego człowieka. Od lat nie utrzymywała z nim kontaktów, nie mogąc wybaczyć mu, że rozdzielił ja z Tomasem, jej pierwszą miłością. Z powodu pogrzebu ślub Julii i Adama musi zostać przełożony. 
Nazajutrz po smutnej uroczystości w mieszkaniu niedoszłej panny młodej ląduje ogromna skrzynia, a w niej coś, co wygląda jak wierna kopia ojca a w rzeczywistości jest robotem wyposażonym w część jego neuronów i pamięć. Ma pozostać u niej tak długo, aż ojciec i córka nie powiedzą sobie o wszystkim, co im leży na sercu. Julia może maszynę po prostu wyłączyć, ale daje się wciągnąć w niezwykłą grę. Poznaje ojca takim, jakim go wcześniej nie znała, dostrzega motywy jego zachowania. I dowiaduje się, że Tomas, który ponoć zginął w Afganistanie, żyje, ożenił się. Jeśli go teraz nie odnajdzie, nigdy nie dowie się, który z mężczyzn jest jej naprawdę pisany - Adam czy Tomas...



Przede wszystkim nie mam pojęcia, kto określił tą książkę mianem komedii romantycznej. I to w pogrubionym opisie z tyłu. Czy kilka śmiesznych kwestii i wątek miłosny już wystarczają, żeby tak sklasyfikować tę pozycję...?  Zawiodłam się, bo oczekiwałam tego, czego się oczekuje po komediach romantycznych - czyli odprężenia, lekkiej i przyjemnej lektury. Nie znaczy to jednak, że książka mi się nie podobała. Po prostu potrzebowałam czegoś optymistycznego jako reset po ciężkim temacie Dziewczynki w czerwonym płaszczyku. Zauważyłam, że mam na półkach przewagę ciężkich tematycznie książek, albo zwyczajnie dołujących. Dlatego ucieszyłam się z tej "komedii romantycznej". No cóż...

Dwa główne wątki to relacja ojciec - córka i miłosne zawirowania tej drugiej. No właśnie - tak, jak spodziewałam się historii miłosnej, tak ojciec bohaterki mnie zaskoczył. W pozornie błahej opowieści można znaleźć głębsze przesłanie, drugie dno:

Czy wiesz jakie to bolesne, gdy dzieci odchodzą? Wyobrażasz sobie gorycz tego rozstania? Powiem ci jak to jest. Stoisz jak dureń w progu domu, patrzysz jak odchodzą i wmawiasz sobie, że trzeba się cieszyć, widząc pisklęta wylatujące z gniazda, podziwiać ich beztroskę i dać sobie odciąć kawałek własnego ciała. A kiedy drzwi już się zamkną, musimy uczyć się wszystkiego na nowo (...)

Rzecz, nad którą dłużej się zastanowiłam, to robot. Humanoid. Życie po życiu. Pewnie dziesięć lat temu pomysł zostałby wyśmiany, teraz myślę, że technika idzie tak do przodu, że niedługo mogłoby to być możliwe. I powiem szczerze, że chyba mnie to przeraża. No bo wyobraźmy sobie, że po śmierci kogoś bliskiego mamy możliwość "dokupienia" jeszcze kilku dni z tą osobą. Jeśli była to naprawdę bliska osoba, to zyskujemy kilkadziesiąt godzin, w zamian za przeżywanie śmierci jeszcze raz. Doprowadzanie się do wyczerpania psychicznego. Każdy chorobliwie pragnąłby tych kilku dni. Przecież zawsze jest coś, co nie zostało powiedziane, czego nie zrobiliśmy...
Ale czy nie tak właśnie powinno być..?

Historia miłosna Julii to też poznanie ułamka historii Niemiec z czasów obalania Muru. Przemyślana, nie za lekka, nie za prosta. W sam raz komponująca się z zagadnieniem śmierci ojca, tęsknoty, relacji rodzinnych. Wiadomo, że jak jest dwóch facetów, to któryś ucierpiał, ale to chyba nikogo nie dziwi.

Spodobało mi się szczególnie jedno zdanie z tej opowieści:

(...) kiedy uruchamia się wyobraźnię, na próżno chce się odnaleźć światło dnia; (...) wystarczy na moment wyrzec się marzeń, by umarły, bo zabija je zbyt jaskrawe światło realnego życia.

Na koniec napiszę tylko, że zakończenie tej powieści mnie bardzo zaskoczyło. I nie chodzi mi o wątek miłosny ;) Myślę, że warto sięgnąć po tę książkę. Choćby po to, by zobaczyć jak bardzo można się pomylić tytułując coś komedią romantyczną :).

Moja ocena: 5/6
Autor: Marc Levy
Tłumaczenie: Krystyna Szeżyńska - Maćkowiak
Wydawnictwo: Albatros, 2010
Liczba stron: 400

czwartek, 11 grudnia 2014

Filomena. Bajka na dobranoc - czyli prosty i jasny przekaz.

Świąteczne porządki (tak, zaczęłam dwa tygodnie przed czasem, mieszkamy w dużym domu ;) ) trochę skracają mi czas czytania, nad czym ubolewam. Wczoraj wykazałam się szczytem mądrości i zdecydowałam, że przestawię łóżko sypialniane (200x220) własnoręcznie. Materac prawie mnie zabił. Potem PODNIOSŁAM łóżko (jest za szerokie, żeby go zwyczajnie przesunąć) i jak już stało na jedynym boku, a ja podpierałam go plecami, to skapitulowałam, pochowałam dumę, wyciągnęłam telefon i zadzwoniłam po kuzyna, bo nasz domowy facet akurat był w pracy.
Nie powiem, żebym  została obdarzona przychylnym wzrokiem. Było to coś z pogranicza czemu chcesz się zabić?/ dawno Ci odbiło? W każdym razie łóżko stoi w nowej pozycji. Szkopuł w tym, że mi ona chyba nie odpowiada... A teraz - pora na książkę!


Filomena. Bajka na dobranoc




Trwają ferie. Filomena robi spis tego, co chciałaby robić z rodzicami. Ale rodzice są zajęci. Filomena rezygnuje więc ze wszystkiego z wyjątkiem bajki na dobranoc. To święte chwile, które powinny przebiegać DOKŁADNIE tak jak ona postanowi!


Do Filomeny przyciągnęły nas przede wszystkim ilustracje, a wśród nich cienie, którymi Cyśka była przez jakiś czas zafascynowana. No i bajka, która opowiada o bajce. A konkretniej o tym jak ważna jest bajka na dobranoc.

Czytając tę bajkę ma się wrażenie, że jest ona skierowana trochę do nas - rodziców. Pokazuje, że nie ma nic ważniejszego niż czas poświęcony dziecku. Rytuały i wspólne chwile to coś co buduje poczucie więzi i bezpieczeństwa. I oczywiście druga sprawa - czytanie przed snem! Coś, co kochają dzieci na całym świecie. Sama nie wyobrażam sobie nie czytać Cyśce na dobranoc. Robimy to już około roku ( czyli systematycznie od kiedy skończyła półtorej roczku ) i końca nie widać Przestaniemy chyba jak sama nie będzie więcej chciała nas słuchać:P Albo będzie wolała czytać sama.

Wracając do Filomeny - długość bajki właśnie w sam raz na dobranoc, ani a krótka, ani za długa. Ilustracje świetne no i przekaz :

No nie ma mowy. W sprawie pierniczków mogę powiedzieć - trudno. Mogę nawet zrezygnować z przytulania przy kominku. Ale bajki na dobranoc można czytać tylko w objęciach Taty albo Mamy!

I akcent świąteczny też jest ;) Bo w końcu rodzice Filomeny są zajęci malowaniem kuchni przed świętami. Jeśli chodzi o czytanie tej bajki mojej córce, cóż - był tylko raz i tata Filomeny w wydaniu wilka ( a raczej cień taty ) okazał się zbyt straszny. Mimo tłumaczenia, że to tylko zabawa i ten tata tylko udaje.

Podsumowując - krótka, treściwa książeczka, mądry temat, jednak dla najmłodszych może okazać się trochę straszna. Spróbujemy przeczytać znowu, za jakiś czas:).

Moja ocena: 5/6
Autor: Quitterie Simon / Laurent Richard (ilustracje)
Tłumaczenie: Barbara Kocowska
Wydawnictwo: G+J Gruner + Jahr Polska, 2011
Liczba stron: 40



wtorek, 9 grudnia 2014

Dziewczynka w czerwonym płaszczyku - pora nadrobić zaległości.

Był taki czas po porodzie, kiedy kompletnie nie miałam ochoty czytać. Trwał długo, około roku. Każda próba sięgnięcia po książkę kończyła się odłożeniem jej po kilku stronach, a potem leżała z zakładką w tym samym miejscu przez miesiąc i dłużej.
Ale ten czas minął, na szczęście. Może dlatego zdecydowałam się stworzyć sobie wyzwanie sto książek w czterysta dni. Może nadrabiam ten stracony czas :) A teraz - pora na książkę!

Dziewczynka w czerwonym płaszczyku



Książka Ligockiej nie jest prostym zapisem pamiętnikowym z życia w krakowskim getcie i z ukrywania się poza gettem. To zadziwiający portret dziewczynki tkwiącej w dorastającej Romie i dziewczynki nie opuszczającej Romy - bardzo już dorosłej. Dziewczynka w czerwonym płaszczyku należy do tych książek dzieci Holocaustu, które jak Lokatorka Hanny Krall i Czarne sezony Michała Głowińskiego, powiedziały o człowieku coś naprawdę nowego.
Małgorzata Baranowska - Gazeta Wyborcza

Sama pytam siebie, jak mogłam wcześniej tej książki nie przeczytać. Cóż, myślę, że jedynym wyjaśnieniem jest to, że kiedyś sięgałam głównie po pozycje, o których nie było głośno, po niszowych autorów. W każdym razie cieszę się, że moje podejście się zmieniło i przeczytałam tą opowieść.

Autobiografie ocenia się bardzo trudno. To tak jakbyś oceniał czyjeś życie, a tego nie lubię robić. Dodatkowo tutaj mamy do czynienia z autobiografią kobiety, która przeszła przez piekło Holocaustu i znalazła w sobie dość siły, żeby cofnąć się we wspomnieniach do tamtego czasu i przelać je na papier. Przecież była wtedy jeszcze dzieckiem.
W trakcie czytania takich książek myślę sobie, że nawet gdyby miały one 15 stron, składały się z kilku powtarzanych słów i odbiegały od wszelakich norm literackich - nie powinniśmy tego oceniać. Każda z tych historii, to czyjś wielki strach i ból. To ogromne straty i oddziaływanie na całe późniejsze życie. Zdecydowanie nie powinniśmy tutaj oceniać kunsztu literackiego i samego życia autora.

Jest kilka obrazów, które wyryły mi się w głowie po skończonej lekturze. Mała Roma w getcie wyrwana ze snu po to, żeby rozjaśnić jej włosy, zrobić z niej aryjkę. Szczurze oczy świecące w piwnicy, w której ukrywa się Roma z mamą. Babcia Romy zrzucona ze schodów. 
Jakoś ten opis getta i małej dziewczynki w nim zapadł mi w pamięć najbardziej.

Kolejne, na co zwróciłam uwagę to wielki misz - masz w głowie dorosłej już Romy. Dwa małżeństwa, aborcja, to jak nie potrafi wybaczyć mamie nowego mężczyzny. Tyle emocji, tak zrujnowana psychika - wszystko przez getto. Były momenty, kiedy jako matka miałam dość - jak choćby scena na strychu, gdzie mama małej Romy wręcza jej cyjanek, czy jak wyciąga z jej ciała pluskwy. No i wspomniana już aborcja. Ale wtedy znów uświadamiam sobie, że nie mnie oceniać tamte realia i zniszczone życie ludzi w nich żyjących.

Bardzo uderzył mnie też opis po porodzie. Roma urodziła Jakuba, pojawił się lekarz, wspomniał, że był oficerem niemieckim w okupowanej Polsce. Oto, co pomyślała Roma:

Tłum popycha mnie do przodu, nie widzę już mężczyzny w oficerkach.  KENNKARTE! Sprawdzają papiery. Tuż obok nas dwaj mężczyźni w oficerkach wyciągają z szeregu kobietę z niemowlęciem w rękach. Płacze i krzyczy, ale to tylko pogarsza sytuację. Blondyn wyrywa jej dziecko i rzuca na ziemię. Jego główka uderza z tępym dźwiękiem o bruk...

Myślę, że to już nigdy z niej nie wyjdzie. Że w dorosłej Romie zawsze już będzie zamknięta mała Żydówka z getta. Tak jak we wszystkich innych, którzy ocaleli...

Kończąc, chcę przytoczyć jeszcze jeden fragment, z ostatniego rozdziału, który jest rysem historycznym tamtych czasów. Tak krótki, a tak mocno uświadamiający ogrom tragedii:

Do 20 maja 1941 roku w "dzielnicy żydowskiej' znalazło się 15 tysięcy ludzi stłoczonych w 320 budynkach(...). Niedługo potem przywieziono do getta krakowskiego wszystkich Żydów z okolicznych miejscowości. Liczba mieszkańców dopuszczonych przez urzędników na jedno okno została podniesiona z trzech na czterech.

Moja ocena: -
Autor: Roma Ligocka
Wydawnictwo: Literackie, 2010
Liczba stron : 461



poniedziałek, 8 grudnia 2014

Noc na ulicy Czereśniowej - Święty Mikołaj wiedział co wybrać ;)

W tym roku Cyśka przywitała Mikołaja całkiem inaczej niż w zeszłym. Zaprosiła go do salonu, pokazała gdzie ma sobie usiąść, dała buziaka i przytuliła się. Otwarte dziecko ;) Gdzieś zniknęła zeszłoroczna nieśmiała istotka, która z przerażeniem wołała "mama!" kiedy Mikołaj wziął ją na ręce, Wśród prezentów nie mogło oczywiście braknąć czegoś do "czytania". Czemu piszę to w cudzysłowie ? Zaraz się przekonacie - pora na książkę!

Noc na ulicy Czereśniowej


Zapada noc. Ludzie i zwierzęta układają się do snu. Ale nie wszyscy spędzą tę noc w ciepłym łóżku. Niektórzy wybrali się na nocne czytanie do biblioteki. Albo na festyn do parku, by podziwiać fajerwerki. Inni wolą spacer przy świetle księżyca. A są i tacy, którzy ruszają w pościg za włamywaczem. Zobacz, jak wiele dzieje się na ulicy Czereśniowej w ciepłą letnią noc.

Wybór tej książki był świetnym wyborem ( oczywiście mikołajowym ;) ). Chcieliśmy wypróbować coś innego, sprawdzić inną formę, zobaczyć kreatywność naszego dziecka. I udało się! Noc na ulicy Czereśniowej, to książka, której się nie czyta, ją się opowiada. Cała masa historii, które można stworzyć na podstawie tych dużych i grubych kart. Ćwiczenie z dzieckiem spostrzegawczości i budowanie przez dziecko własnych opowieści. To taka duża, czarna kawa dla dziecięcej wyobraźni, która zaczyna działać na zwiększonych obrotach.

Gdzieś czytałam opinię, że są dwie rzeczy, które nie powinny się w tej książce znaleźć. Mianowicie - pan pod prysznicem ( widzimy pupę ) i obraz na wystawie, gdzie widać tak zwanego siusiaka. Czytając o tych zarzutach miałam ochotę zapytać "seriously??" Przecież facet się kąpie, a drugi to zwyczajny obraz. Dziwne by było gdyby pan pod prysznicem był ubrany. Sprawdzałam reakcję Cyśki na te "rewelacje", jednak przeszła z nimi do porządku dziennego. Tak jak z sową na drzewie i samolotem na niebie. To jak nasze dziecko będzie reagowało i spostrzegało nagość, zależy tylko od nas samych .

Nasz minus? Raczej minus Cyśki... ;) Nijak nie może przeboleć, że w scenie, w której widzimy nocne czytanie w bibliotece "nie ma zodzieja". No nie ma! Jedyna ilustracja bez złodzieja ( czy też precyzyjniej mówiąc włamywacza) w całej książce. Przepadł jak kamfora, żeby na następnej stronie włamywać się już do domu.
Jak żyć? ;)

Reasumując - jesteśmy zachwyceni. Nawet nie odejmę punktu za tego złodzieja - włamywacza :). Chcemy teraz skompletować pozostałe cztery książki z serii ulicy Czereśniowej, czyli każdą z pór roku.

Moja ocena 6/6
Ilustracje: Rotraut Susanne Berner
Wydawnictwo: Dwie Siostry, 2013
Liczba stron: 14

sobota, 6 grudnia 2014

Historyjki i opowiastki - czyli mam mieszane uczucia...

Ostatnio książkowo wiele się u nas dzieje. Ja obławiam się na internetowych wyprzedażach, Cyśka co rusz dostaje jakiś książkowy prezent ( swoją drogą wybór Mikołaja był bardzo trafiony, ale o tym w innym poście). Małej czytam zawsze przed snem, czyli wieczorem i w południe ( choć, o zgrozo, popołudniowe drzemki zaczynają powoli odchodzić w niepamięć...). Czasami przybiega z książeczką też w trakcie dnia, nigdy nie odmawiam ;)
Sama czytam najwięcej przed snem, zazwyczaj aż nie padnę. Zdarza się też znaleźć czas w trakcie drzemki Marceliny, dlatego ubolewam, że przestają być jej potrzebne... ;) A teraz - pora na książkę!

Historyjki i opowiastki



Wilk, lis, owca, zając, kotka, kura, bóbr - to zwierzątka, które będą nam towarzyszyć podczas lektury tej książki! Poznajemy także przygody dzielnej ciuchci i wielu innych bohaterów.

Tym razem nie będzie tak do końca kolorowo... Bo kolorowe są tylko ilustracje.
Niestety. książka, o której mowa, była pierwszą i ostatnią, którą wybrałam... po obrazkach. Tak, wiem, głupia ja. Ale akurat te ilustracje, w tej właśnie książce spodobały się Cyśce najbardziej, kiedy byłyśmy w sklepie, więc pomyślałam 'czemu nie?"
To nie jest tak, że "Historyjki... "są na wskroś złe. Poza plusem za ilustracje, mogę dać też plusa za bajki znane, jak choćby Kruk i lis, Pasterz kłamczuch, czy Osiołek w lwiej skórze. Niosą mądre, wartościowe przesłania, posiadają morał.
Niestety, później natykamy się na historie raczej nie przemyślane. Ma się wrażenie, że autor nie szanuje czytelnika, wymyślając coś, co ciężko nazwać bajką. Bajka posiada morał, prawda? No cóż, tutaj mamy takie bez morału, "na odwal się", byle dorysować do nich ładne ilustracje i zapełnić miejsce. Takie odniosłam wrażenie. Ponadto, normą są tu zachowania, których raczej dzieciom bym nie poleciła... jak na przykład:

Bobry, chcąc okazać dzieciom swą wdzięczność, zaprowadziły je do ukrytego jeziora. Od tej pory Linda i Michał często tam wracali, aby pobawić się i pojeździć na łyżwach na skutej mrozem tafli.

Robienie z dzieci dorosłych w bajkach to coś, czego też nie rozumiem. I tak mamy tu wycieczki samochodem, który prowadzą dzieci ( w innych bajkach wymiennie - łódka, traktor, samolot, nawet amfibia - do wyboru). Niby to bajka, a w bajkach wiele jest rzeczy nierealnych, ja się tylko zastanawiam, po co to ?
Dodatkowo przekopując internet zauważyłam, że książka jest sprzedawana w większości supermarketów, z wieloma innymi okładkami, a czasem nawet tytułami, więc jak to mówił Shreck Strzeżcie się ;)
Podsumowując - owszem, większa część historii w tej książce jest niczego sobie, Jednak pozostałe tak mnie rażą w oczy swoją nieprzemyślaną treścią, że nie mogę polecić tej książki nikomu.

Moja ocena 2/6
Tekst: zespół Susaety/ Juan Vernet Gargallo ( ilustracje )
Tłumaczenie: Agnieszka Kowalewska
Wydawnictwo: Olesiejuk, 2014
Liczba stron: 168


piątek, 5 grudnia 2014

Migdałowa Madonna strzałem w dziesiątkę.

Nie wspominałam jeszcze o challenge'u, który sama dla siebie stworzyłam, a który rozpoczął się 27 listopada. Nazywa się 100 książek w 400 dni i jak każdy głupi się domyśli, chodzi o przeczytanie 100 książek w 400 dni ;)
Idzie dobrze, planowo, spokojne sto stron dziennie. Jeśli się nie uda, trudno, żył podcinać nie będę. A jak się uda, to dumna zrobię sobie medal. Z ziemniaka ;). A teraz - pora na książkę!

Migdałowa Madonna




Rok 1525. Z bitwy pod Pawią nie powraca Lorenzo di Saronno, mąż pięknej jak anioł Simonetty. Młodziutka wdowa nagle odkrywa, że grozi jej nędza i utrata domu. Szuka pomocy u bogatego, wyklętego przez miasto Żyda Manodoraty, a jednocześnie decyduje się pozować za pieniądze malarzowi, Bernardinowi Luiniemu, uczniowi samego Leonarda da Vinci, który dekoruje freskami kościół w Saronno. Luini uwiecznia Simonettę w scenie zaślubin jako Dziewicę Maryję. Artysta i modelka zakochują się w sobie, lecz przyłapani na pocałunkach na stopniach ołtarza, zostają publicznie napiętnowani. W obawie przed zemstą kardynała i aresztowaniem Luini ukrywa się w klasztorze Świętego Maurycego w Mediolanie, tymczasem stęskniona kochanka wymyśla dla niego miłosny napój: likier z owoców migdałowca, któremu nadaje nazwę „Amaretto”. Za radą Manodoraty zaczyna go sprzedawać, co daje początek jej zamożności. Kiedy wydaje się, że wszystko zmierza do szczęśliwego finału (...)

Celowo skróciłam opis, który znajduje się na skrzydełku książki. Uwierzcie mi, bardzo się wkurzyłam, kiedy doczytałam go do końca.. Jeśli nie chcecie poznać istotnej części tej historii, lepiej nie czytajcie go wcale.
Ostatnio nie miałam szczęścia przy wyborze lektur. W najlepszym wypadku trafiałam na książki przeciętne, takie, co to przeczytasz, pomyślisz 'no spoko' i już do nich w przyszłości nie wrócisz. M. Fiorato mnie jednak nie zawiodła.
Liczyłam na to, że książka będzie dobra, mając już za sobą jedną powieść tej autorki - Tajemnica Botticellego. Tamta historia wciągnęła mnie bez reszty, miałam nadzieję, że i tym razem tak będzie - i było. Marina Fiorato to, mam wrażenie, autorka bardzo niedoceniana w Polsce. Już sam fakt, że tylko dwie z czterech jej powieści zostały przetłumaczone na nasz język o tym świadczy. Tymczasem potrafi ona budować genialne napięcie, nie boi się do historycznych faktów dobudować własną, dobrze przemyślaną opowieść i co najważniejsze -bardzo umiejętnie łączy gatunki nie zanudzając przy tym czytelnika.
To nie jest tak, że mamy przed sobą miłosną smętę z czasów renesansu zmieszaną z garścią faktów historycznych. Powieść ma głębsze przesłanie. Uświadomiła mi ogrom i absurdalność antysemityzmu w renesansowych Włoszech - no bo sami przeczytajcie:

Dowiedziała się, że Żydzi to prawdziwe demony zła.(...) Odpowiadają za śmierć Chrystusa i za karę mają zdeformowane ciała. Męskie i kobiece  genitalia są u nich jednakowe, więc nie współżyją ze sobą po bożemu i nie rodzą dzieci w normalny sposób, tylko wypluwają je z gardła w zakrwawionych workach. Piją krew chrześcijańskich dzieci i siadają do uczty z ich ciał.

Tak, brzmi jak opis sceny z taniego horroru, ale niestety, takie i podobne wyobrażenia o Żydach mieli chrześcijanie renesansu.
Należy też wspomnieć o budowaniu fabuły wokół dzieł sztuki. Te są jak najbardziej autentyczne i znajdują się w miejcsach opisanych w książce, a dzięki historii Fiorato patrzę na nie innym okiem.
No i to, co kobiety lubią najbardziej, czyli wątki miłosne:) Jest ich kilka, każdy inny, każdy dostosowany do czasów akcji i żaden z nich nie nudzi.

Kończąc - myślę, że warto. Sprawdzić czy styl autorki nam odpowiada. Czasem jest słodko, że aż strach, czasem lecą głowy (dosłownie), pali się ludzi żywcem i trup ściele się gęsto. Słowem - dla każdego coś miłego! ;)

Moja ocena 6/6
Autor: Marina Fiorato
Tłumaczenie: Elżbieta Piotrowska
Wydawnictwo: Albatros, 2012
Liczba stron: 400

środa, 3 grudnia 2014

Reksio. Wielka księga przygód - witamy się.

Pokrótce się przedstawię. Jestem Kinga i jestem książkoholikiem. Jestem też mamą Cyśki ( w Urzędzie zapisano Marcelina ).
W skład naszej rodziny wchodzi jeszcze Daniel - tata i mąż w jednym, pies Łata i kot Mieczysław.
Właściwie wszyscy czytamy. Tylko Cyśka jeszcze naszymi ustami - w marcu skończy trzy lata.
Recenzje, nie-recenzje, pochwały i niemiłe słowa. To i więcej u nas. A teraz - pora na książkę!


Reksio. Wielka księga przygód


Sympatyczny bohater serialu telewizyjnego przedstawia swoich przyjaciół, z którymi i Wy się zaprzyjaźnicie. Ta książka bawi i uczy, a przygody, o których przeczytacie, są wesołe, pozbawione agresji i przemocy

Dlaczego zaczynam od Reksia? To proste, przed chwilą czytałam go na dobranoc córce. I uwierzcie mi, czytam go bardzo często. To jedna z jej ulubionych książek.
"Reksio. Wielka księga przygód" to zbiór 26 opowiadań z tym sympatycznym psem w roli głównej. No tak, gdyby ktoś inny występował w głównej roli byłoby to dziwne, zważywszy na tytuł...
To, co nas cieszy, to duży format, piękne ilustracje na każdej stronie ( i one dopasowane do formatu, żadne tam mikruski! ), przedstawienie postaci przed każdą z opowieści i brak przemocy. Ulubionymi historiami Cysi z tej książki są : "W zoo", "Duch" i "Pogotowie ratunkowe". Wałkujemy czasem po 5 razy pod rząd, potem chwilowa zmiana i znowu prosi o powrót. Tak już ta nasza córka ma :)
Warto podkreślić, że w większości to opowiadania konkretne, uczące czegoś maluchów, jak choćby:

Uhu, uhu, nie ma duchów! - pokiwał głową puchacz. Ale strach ma wielkie oczy. Potrafi zobaczyć to, czego nie ma. Nocą wiele rzeczy wydaje się innych niż za dnia.

Czy też:

Już, już mieli się pokłócić o to, jak ma wyglądać bałwan - czy powinien być podobny do koguta, kaczki, świnki, psa czy gęsi, gdy pogodził ich mądry koń Maurycy. - Przecież możecie ulepić wspólnego bałwana - powiedział.

Podsumowując, przygody Reksia na pewno zaciekawią najmłodszych, ale i starsze dzieciaki. Mój jedyny minus jest chyba taki, że... książka jest ciężka. Małe łapki muszą prosić o pomoc przy targaniu jej do łóżka ;).

Moja ocena 6/6
Autor: Anna Sójka Leszczyńska, Marek Głogowski, Ewa Barska
Wydawnictwo: Papilon, 2008
Liczba stron: 272