czwartek, 29 stycznia 2015

Kurz, pot i łzy - książka dla twardzieli.

Nie jestem szczególną fanką programów telewizyjnych żadnej maści. Właściwie poza bajkami w TV od długiego czasu nie oglądam nic. Kiedyś lubiłam Wojny magazynowe i Łowców promocji - to pierwsze, bo uwielbiam graty wszelakie, to drugie, bo zawsze otwierałam ze zdziwienia oczy, kiedy z 1500 dolców za zakupy robiło się 50 dolców. Bo jakaś Amerykanka wycięła pierdylion kuponów z gazetek, a później trzymała zapas papieru toaletowego na najbliższe tysiąc lat. A nóż się przyda dla setnego pokolenia. Kilka razy trafiłam na Szkołę przetrwania i faktycznie mnie wciągnęło. Facet jadł robaki, łaził po bagnach z krokodylami i spał w namiocie przy północno-biegunowej temperaturze. Fajnie się to ogląda siedząc z kakaem pod kocykiem, choć co wrażliwsi mogą kakao zwrócić. W każdym razie Bear Grylls wydał mi się inspirującą postacią, o której warto poczytać. I tak w Taniej Książce trafiłam na:

Kurz, pot i łzy



Niezwykła historia życia najbardziej nieustraszonego człowieka na świecie!
Znany i uwielbiany przez miliony - czy to za sprawą ogromnie popularnych programów telewizyjnych, czy jako autor bestsellerów - Bear Grylls przetrwał w najbardziej niegościnnych zakątkach Ziemi. Tym razem mistrz survivalu opowiada historię swego wyjątkowo intensywnego życia.

Przede wszystkim jedna sprawa - gdyby nie promocja, w życiu nie kupiłabym tej książki w cenie regularnej (49,90zł). Rozumiem, że to wydanie z twardą okładką i kolorowymi zdjęciami, ale miałam wrażenie, że trafiłam na pozycję dla prawdziwych fanów autora. Teoretycznie powinnam się tego spodziewać po opisie, jednak trochę inaczej sobie to wyobrażałam.

Książkę można streścić krótko - przodkowie, dzieciństwo, szkoła, SAS, Mount Everest, małżeństwo i dzieci. Nie zrażajcie się jednak. To co się działo, zanim Grylls został TYM Gryllsem jest bardzo inspirujące i wręcz niewiarygodne. Dowodzi siły nie tylko fizycznej, ale przede wszystkim psychiki ze stali. No bo kto z nas, skacząc ze spadochronu i łamiąc kręgosłup w trzech miejscach by się nie załamał? Cóż, nie Grylls. Mało tego - wyszedł z tego skubany tak silny, że wszedł na pewną znaną górkę zwaną Everestem. Chyba o niej słyszeliście.

Kilka rzeczy mocno mnie zdziwiło. Pomijając już wspomniany wypadek i wspinaczkę w Himalajach, nie wiem czy wiecie, ale prawdziwe imię Gryllsa brzmi ... Edward. Ja nie wiedziałam. I nijak mi to do niego nie pasuje:). Kolejna sprawa - Bear jest bardzo wierzącym Katolikiem. Modli się i powierza życie Bogu przed, w trakcie i po każdej niebezpiecznej akcji. No i ostatnia sprawa - ten człowiek naprawdę jest synonimem odwagi. Wiele można podać przykładów, jednak ten, ze wspominanej już wspinaczki na Everest zapamiętałam najlepiej:

Lód jeszcze raz pękł za mną, po czym bez najmniejszego ostrzeżenia najzwyczajniej runął w dół, a ja wraz z nim. Spadałem w czarną rozpadlinę w lodowcu, która zdawała się nie mieć dna. Nagle walnąłem w szarą ścianę szczeliny. Siła uderzenia odbiła mnie w drugą stronę, przygniatając do lodu bark i rękę. A potem, z gwałtownym szarpnięciem, zatrzymałem się, wisząc na cienkiej linie, do której dopiero co się przypiąłem.(...) Cały czas spadają na mnie odłamki lodu. Jeden większy rozbija się o moją głowę, aż mi odskakuje do tyłu. Na kilka cennych sekund tracę przytomność(...)

A potem z pomocą przyjaciół udaje się go wciągnąć na górę. Z rozwalonym barkiem i ręką płacze po cichu w nocy w bazie. A rano się zbiera i idzie dalej. Ma dwadzieścia trzy lata.

Trochę mnie denerwowała część o SAS ( Special Air Service). Owszem, trening przygotowawczy, selekcja i testy to morderczy wysiłek, niesamowicie bolesny pod każdym względem i czapki z głów dla rekrutów. Jednak kiedy Bear dochodzi do najciekawszej części - realistycznej symulacji porwania przez terrorystów- okazuje się, że jednak niczego konkretnego nie może zdradzić, bo podpisał klauzulę poufności. I najciekawszy moment szlag trafił....

Muszę też wspomnieć o stylu pisania autora. Napisał jedenaście książek, w tym dwa bestsellery, jednak śmiem twierdzić, że nie zawdzięcza tego lekkiemu pióru.. Cóż, pisze prosto i z sensem, jednak brakowało mi "tego czegoś". Mało humoru - choć sytuacji humorystycznych masa! W końcu oświadczył się nago na plaży, a zanim to zrobił, jego i narzeczoną zmyła fala. Prosił ojca przyszłej żony o błogosławieństwo w krawacie i krótkich spodenkach. Żeby odpalić motorower musiał na nim zjechać z górki koło domu, jak się nie udało, to musiał wpychać go pod górę dwieście metrów i próbować jeszcze raz. Wiele zabawnych momentów, jednak Bear niezbyt się na nich skupiał i jakoś ten humor ulatywał. Rozumiem, że to książka o czym innym, ale trochę śmiechu w tym pocie by nie zaszkodziło.

Miałam trochę inne wyobrażenie o tej książce, jednak nie byłam specjalnie zawiedziona. Nawet jeśli ktoś nie jest wielkim fanem Gryllsa i aktywności fizycznej - znajdzie tutaj inspirującą opowieść o człowieku brnącym pod górę mimo przeciwności losu i niejednokrotnych porażek. Jest to historia motywująca, popychająca do działania, ukazująca niezwykłą odwagę i siłę zwykłego człowieka. Bear Grylls pokazuje, że to nie mięśnie czynią z nas siłaczy i robi to naprawdę przekonująco. Mimo stylu pisania autora - który mnie nie zachwycił, chętnie sięgnę po jeden z jego bestselllerów. Choćby tylko po to, by poczytać o jego niesamowitym świecie pełnym przygód.

Moja ocena: 4/6
Autor: Edward Michael "Bear" Grylls
Tłumaczenie: Arkadiusz Belczyk
Wydawnictwo: Pascal, 2011
Liczba stron: 410


sobota, 24 stycznia 2015

Złodziejka książek - czyli nie sugeruj się innymi, póki sam nie sprawdzisz.

Często zdarza się Wam, że mówicie : Nie czytałam jeszcze, ale ponoć świetna, wszyscy polecają! ? Mi się zdarzało. Ale kilka razy dostałam nauczkę, bo nagle "świetna" książka okazywała się nie do przebrnięcia, a ta, która była "nie warta zachodu" zapadała w pamięci najbardziej. Nie wiem, czy to tylko moje odczucie, ale często moje recenzje bywają skrajnie różne od większości czytelników. Tym razem - choć mogę zostać zrugana - będzie podobnie...

Złodziejka książek


Liesel Meminger swoją pierwszą książkę kradnie podczas pogrzebu młodszego brata. To dzięki "Podręcznikowi grabarza" uczy się czytać i odkrywa moc słów. Później przyjdzie czas na kolejne książki: płonące na stosach nazistów, ukryte w biblioteczce żony burmistrza i wreszcie te własnoręcznie napisane... Ale Liesel żyje w niebezpiecznych czasach. Kiedy jej przybrana rodzina udziela schronienia Żydowi, świat dziewczynki zmienia się na zawsze...


Może to, co teraz napiszę, zabrzmi bezdusznie, ale nie poruszyła mnie ta książka. Oczekiwałam wybuchów emocji - czytałam z męką brnąc przez kolejne strony. Wiem jednak dlaczego..

Tematyka Holocaustu jest jedną z moich "ulubionych" (tak, wiem, to złe słowo w tym przypadku) w literaturze. Dużo powieści osadzonych w tych czasach przeszło przez moje ręce. Czytając Złodziejkę - mimowolnie je wszystkie porównywałam. Ciągle jednak wracała jedna z tych książek - Dziewczynka w czerwonym płaszczyku. I kiedy czytam na okładce "Odwaga, wobec której brak słów" , to sobie myślę, że autor nie widział jeszcze prawdziwej odwagi (czy też wydawnictwo- bo to pewnie ich slogan). Roma Ligocka w Dziewczynce  (a to powieść autobiograficzna!) pokazała mi czym jest odwaga. Rzucenie Żydowi chleba, ukrywanie go w piwnicy czy kradzież książki nie zrobiła na mnie wrażenia. Miałam w pamięci rodzinę, która we własnym mieszkaniu pozwalała mieszkać małej Romie i jej mamie przez długi czas. Tworząc namiastkę normalnego życia. Nie wymyślając miejsca, które zapewni niewidoczność, tylko wymyślając wiarygodną historię, która pozwoli im tam zostać.  Nie umniejszam zasług rodziny Liesel - ale ta opowieść, nawet jak na fikcję literacką - nie była dla mnie szczytem heroizmu.

Kolejna sprawa to narracja. Zaczęło się ciekawie, inaczej - a ja lubię "inne" rzeczy. Jednak po pewnym czasie zaczęło mnie to męczyć. Co z tego, że Śmierć okazała się ludzka i głosząca piękne frazesy. Nagle, z pompatycznego stylu wskakujemy w głupi humor, kompletnie nie na miejscu, nawet jeśli dla Śmierci śmierć to tylko robota:

Cholerna kosa, a niech ją. Powinienem sobie sprawić miotłę albo mopa. No i wyjechać na urlop.

Wszystko fajnie, ale cholera, takie dość prymitywne wstawki kompletnie psuły mi nastrój tej powieści. No i rzecz, która schrzaniła mi całość - zdradzenie zakończenia. Serio? Podobała mi się innowacja w sposobie prowadzenia słowa, ale wyskoczyć z zakończeniem w połowie książki? Miałam ochotę walnąć tym tomem o ścianę. Ciągle liczyłam, że Śmierć kłamała może, że będzie zwrot akcji, że zlituje się nad ludźmi, którzy na końcu giną. Ale nie. W głębi wiedziałam, że już po ptokach i kiedy doszło do punktu kulminacyjnego - czytałam bez większych emocji. Zastanawiałam się, dlaczego ludzie czytając to płaczą. Przecież wiedzieli, co się stanie. Śmierć, choć zwykle zjawia się nieuprzedzenie - tym razem uchyliła rąbka tajemnicy. Czy odwaga Liesel to było spojrzenie w oczy zmarłym?

Dwie kwestie w tej książce wydają mi się najbardziej wartościowe. Przede wszystkim słowo. Potęga słowa. Ukazanie tego, jak słowem można zabić i przywrócić do życia. Wartość słowa pisanego i mówionego. Książki, które tak w dzisiejszych czasach lekceważymy stają się w tej powieści marzeniem kolekcjonowanym z największą starannością. Nikt dziś nie traktuje książek tak jak traktowała je Liesel - dlatego, że mamy do nich nieograniczony dostęp.
I druga sprawa - nie odwaga, lecz siła bohaterki. Czy można przeżyć za dużo? Jeśli tak, to ona przeżyła. Mimo wszystko jednak była Niemką, była bezpieczna. Kolejny raz myślę tutaj o Romie Ligockiej - małej Żydówce, której prawie spalono włosy, żeby tylko było jasne. Żeby choć na chwilę mogła wyglądać jak aryjskie dziecko. I nawet jeśli ktoś stwierdzi - jakie bezpieczna, jak bomby, wojna itd? Tak, te same czasy, dwie małe dziewczynki, ale jedna wyciągnięta spod gruzów przez Niemców, druga symbolicznie przez te gruzy i przysypana. Roma nie mogła zaufać nikomu. Liesel mogła liczyć na ludzką pomoc.

Zawiodłam się na tej książce. Liczyłam na wiele po opiniach, które przeczytałam. Jednak znając wydarzenia od polskiej strony, od strony getta i Aushwitz, czułam się jakby autor chciał mnie zaszokować czymś, co poznałam już w skali dziesięciokrotnie większej. Nie przeczę, że ta opowieść porusza serca. Ja jednak ciągle miałam z tyłu głowy opowieści prawdziwe, bardziej drastycznie, przy których łzy płynęły niewymuszenie. Złodziejkę książek zapamiętam jako nieudaną próbę oddania ogromu tragedii i całkiem udane oddanie hołdu słowu.


Moja ocena: 3/6
Autor: Markus Zusak
Tłumaczenie: Hanna Baltyn
Wydawnictwo: Nasza Księgarnia, 2008
Liczba stron: 496

Przeczytanie również w ramach wyzwań Klucznik i Stare dobre czasy.

 

wtorek, 20 stycznia 2015

Dzwoneczek i bestia z Nibylandii - jak Król Lew stracił na wartości.

Macie swoją bajkę dzieciństwa? Moją był Król Lew. Nie skłamię, jak powiem, że obejrzałam go na "wideło" dziesiątki razy, bo znałam na pamięć KAŻDĄ kwestię. Z resztą do dziś większość z nich zaprząta mi głowę, tak mocno się wyryły. Potem był Król Lew 2, ale już tak nie wzruszał, to był konik sąsiadki - i tak jako sześcio- siedmiolatki "biłyśmy" się na kwestie z obu części. Taki ówczesny freestyle;) W każdym razie Król Lew został zapamiętany jako najbardziej emocjonalna bajka mojego dzieciństwa, a śmierć Mufasy opłakiwało miliony ludzi na świecie (tych dużych i małych). Nie sądziłam, że coś mnie jeszcze tak ruszy. Do czasu...

Dzwoneczek i bestia z Nibylandii



Przede wszystkim - jeśli jesteś mięczakiem - nie oglądaj tej bajki. Zapowiada się nudno, bez szczególnych zwrotów akcji, ale to tylko pozory. Jeśli wzruszył Cię Król Lew - tutaj będziesz wył jak bóbr. Ja wyłam. I mąż też. I nasza prawie trzylatka. Ale o tym za chwilę.

Pierworodna od kiedy zobaczyła Dzwoneczka i jej kumpele pierwszy raz - zapałała do nich miłością bezgraniczną. Było to na krótko przed jej drugimi urodzinami, to też w tym szczególnym dniu zaplanowaliśmy dla niej małą niespodziankę. Bo wielkim hurra masz już dwa latka, odśpiewaniu urodzinowej przyśpiewki i zgaszeniu świeczek przyszła pora na szukanie prezentu. W starym pniu, który w jej wyobraźni stał się kwaterą wróżek, ukryliśmy postaci tych najważniejszych pięciu. Co to była za radość, kiedy je znajdowała! Długo były tymi ulubionymi, zabieranymi wszędzie, najbardziej ufajdanymi zabawkami. Czasem je porzucała dla innej miłości, ale szybko przekonywała się, że jednak chce wrócić. I tak mijał czas z wróżkami.

Nie było wątpliwości, kiedy zobaczyliśmy zwiastun kolejnej części przygód latającej świty - trzeba iść do kina! Miało to być pierwsze zetknięcie się z dużym ekranem dla Cyśki. Trochę się bałam, czy "wysiedzi" (co za głupie słowo, od razu myślę o kurze i jajkach), ale kiedy tylko film się zaczął - hipnoza zadziałała. Co tam, że dzieciaki wrzeszczały, rzucały popcornem i biegały co pięć minut tam, gdzie każdy jest królem. Oglądaliśmy.

Kiedy Jelonka - tak znam imiona ich WSZYSTKICH - wlazła z wrodzoną ciekawością do jaskini, gdzie spała "bestia", wśród zgromadzonych nisko-wzrostowych przeszedł pomruk strachu. I schodziła.... (tu budowanie napięcia)... schodziła... Aż pojawił się on. Na co Cyśka z entuzjazmem i czułością: Przecież to ciciuś! No tak. Kotek. Ogromny, włochaty, z oposowym ogonem, ale niech będzie - kotek. Kotek ten mówić nie potrafił, co można uznać za mało zachęcające, jednak nadrabiał mruczeniem we wszystkich skalach. Z tej okazji został odkrywczo nazwany przez Jelonkę Mrukiem. I tak sobie wróżka z bestią-kotkiem spędzali czas na pluciu (to akurat ten drugi) i przyklejaniu na tę ślinę kamieni (to już oboje). Każdy ma jakieś hobby, nie...?

Nadeszła jednak ta chwila, która zawsze w bajkach nadchodzi, wszystko się rypie, żeby potem dobrze się skończyć. Otóż, cholera, nie. Nie w tej bajce. Owszem - rypnęło się. Mruk miał okazać się bestią, która w pewien złowieszczy sposób ma zgładzić Przystań Elfów (to wioska latających). Potem się okazuje, że to wcale nie jest tak, że czytający pradawne legendy się machnęli przy interpretacji. Punkt kulminacyjny, wszyscy zaciskają zęby, jeden z głównych bohaterów już nie żyje... ale jednak przeżył, wszystko ma się dobrze skończyć iiiii dupa! TERAZ MAŁY SPOILER - bestia musi odejść. Nie powiem jak, bo nie zdradzę zakończenia, ale to jest moment, kiedy wyciągacie chusteczki i udajecie, że w kinie gorąco, aż się oczy pocą. Nam się spociły.

Myślałam, że to tylko ja powstrzymuję szloch ruszając brzuchem jak przy czkawce. Miałam małą na kolanach, nie chciałam rozpraszać widza. Nagle patrzę - a ona cała we łzach odwraca się, żeby się przytulić. No to ja tym bardziej w bek, patrzę w prawo a tam zaryczany tatuś. No, tośmy pokazali :) Reszta dzieciaków o dziwo znudzona, dla nich wszystko jest ok, wróżki żyją, mają Przystań - można iść do domu. A my jak te trzy sieroty sami na napisach zostaliśmy...

Nie licząc wielkiego wzruszenia, bajka pozwoliła mi zobaczyć, jak wrażliwe i empatyczne mam dziecko. Nie spodziewałam się takiej reakcji po (prawie) trzylatce. Są jednak minusy wyboru tego seansu - młoda stwierdziła, że już do kina nie pójdzie, bo tam się płacze. Nijak nie szło jej przekonać, że kolejnym razem wybierzemy coś zabawnego. W każdym razie ten dzień zapamiętam jako naukę o emocjach i degradację Króla Lwa z pozycji największego wyciskacza łez.

piątek, 16 stycznia 2015

Bloger i social media. Moja noc z Kominkiem.

Zastanawialiście się kiedyś jakby to było spełnić swoje marzenia? Nie mam na myśli tych w stylu rodzinne wakacje nad morzem (nie żebym coś miała do rodzinnych wakacji). Mówię o prawdziwych, skrywanych od lat marzeniach. Co jeśli Wam powiem, że to możliwe? Że komuś się udało? Że może się udać także Wam?
Śmiech na sali? Nieszczególnie. Moje marzenia powróciły. Zajęło im to jedną, upojną noc przy Kominku.

Bloger i social media


To nie jest książka dla blogerów, którzy chcą w tydzień zdobyć popularność, a w miesiąc zarobić milion dolarów. To pozycja dla tych, którzy rozumieją, że pisanie dobrego bloga jest sztuką. Pisanie doskonałego bloga - stylem i sposobem życia.
Dostaniesz odpowiedzi na najważniejsze pytania, jakie zadaje sobie każdy bloger. Odkryjesz, jak zbudować popularnego bloga. Dowiesz się jak grać na emocjach czytelników, tworzyć unikatowe teksty i przekuwać popularność na solidne zarobki. Zobaczysz , jak zdobyć, utrzymać i animować społeczność bloga.
Niestety, ta książka nie jest kluczem do skarbu, a jedynie mapą wskazującą do niego drogę. Twój sukces nie będzie zależał od tego, jak uważnie przeczytasz cały poradnik i czy zastosujesz się do wszystkich wskazówek. Weź z niego tylko to, co pasuje do twojego stylu, twoich planów i ambicji.

Spędziłam noc z Tomkiem Tomczykiem. Całą noc. 528 stron. I choć piję dziesiątą kawę, włączyłam zombie - mode, to wewnętrznie - odczuwam jakiś kosmos. Nikt nigdy, w całym moim ćwierćwieczu życia, nie naładował mnie taką motywacją do działania. Nawet komisja maturalna dając 100% z ustnego polskiego. Tak, wiem głupie porównanie, ale jedyne odpowiednie.

Nigdy nie czytałam poradników. A już tym bardziej poradników stworzonych przez blogerów. Zawsze wydawało mi się, że to odcinanie kuponów od blogowej popularności, chęć większego zarobku. Dojrzałam, by powiedzieć I co z tego? Sami zbudowali, sami korzystają. Spytacie - czemu w takim razie kupiłam poradnik Kominka? Nie ma na to okraszonej pięknymi słowami odpowiedzi. Ja zwyczajnie tego gościa lubię. Lubię i szanuję.

Pierwsze sto stron książki najczęściej weryfikuje moje spojrzenie na nią. Tutaj zmiana. Położyłam się z tym tomiskiem (to od książki, nie od imienia) wieczorem, licząc na odprężenie przy kominkowym stylu. Po kilkunastu stronach przepadłam. Na nic tłumaczenie sobie o pierwszej w nocy Jak ty do dziecka wstaniesz. Godziny leciały, a ja czytałam. Wiele rzeczy zwróciło moją uwagę. Nie będę Wam tu zanudzać, streszczać, bo się nie da. To trzeba przeczytać. Jest jednak coś, co mi spokoju nie daje :

Ale ile się naczytałem tekstów inspirowanych moimi... Setki! Brali temat, główną myśl, wyciągali te same wnioski, ale oczywiście tekst był napisany ich słowami. Cóż mogłem w tej sytuacji zrobić? Nic.

Drogi Tomku, jeśli dobrze zrozumiałam, chodzi o plagiat ukryty? Przecież jest karany, tak jak i plagiat jawny. Sama, choć niedługo tu jestem, miałam sytuację, że podpierniczono mi recenzję. Tytuł inny, zakończenie inne, ale wnioski i opis ten sam. Osoba zachowała się kulturalnie, usunęła wpis i przeprosiła po mojej interwencji. 

Dobra no, powymądrzałam się, żeby pan Tomczyk w samozachwyt nie wpadł, bo tak szczerze mówiąc, to lepszego poradnika nie kupicie. Dostaniecie tutaj wszystko jak na tacy, nic tylko brać, przetwarzać, korzystać. Jesteście prowadzeni za rękę, a dobry blogowy tatuś pokazuje Wam wystawy sklepowe blogowych narzędzi - tutaj własna domena, tam nie, nie, nie dla barterów (tutaj tatuś kiwa paluszkiem). Ma się wrażenie, że jak ten syn marnotrawny wracasz po latach i mówisz - Ojcze, miałeś rację. Bo Tomek ma rację. Tylko my jeszcze tego nie wiemy.

Nie czytałam pierwotnej wersji Blogera. Wiem, że ta forma jest pełna, patrząc na ich połączenie. Nie mogę chcieć niczego więcej. A jeśli czegoś nie znajdę, daję stówę, że jest to w Pisz, kreuj, zarabiaj. Jeszcze jej nie biorę z półki. Jeszcze nie teraz. Nic jednak , nic potarzam, nie pobije epilogu. No jasna cholera. Stworzyć poradnik dla blogera z zakończeniem takim, że każdy jeden człowiek ma ochotę ruszyć się z kanapy, na której tkwi od lat. Stworzyć choć kilka takich stron, że niezależnie czy marzeniem kanapowca było pisanie, czy granie na kobzie - dostanie energetycznego kopa, by to zrobić. Stworzyć obraz Twojej przyszłości bez poznania nawet Twojego imienia. To się nazywa majstersztyk. Największy ładunek emocjonalny tej książki.

Nie ma co długo gadać, wystawiać laurek. Moje zdanie jest takie, że pieniądze wydane na tą książkę będą jednymi z lepiej wydanych w Waszym życiu. Nawet jeśli chrzanicie blogi, blogerów, całą resztę tego światka - przeczytajcie choć epilog. Gwarantuję karpika i dłuższe rozmyślania nad Waszym życiem. Tomek bierze raczkującego blogera za pieluchy i mówi mu - No stary, pora zacząć chodzić. Zostaw tego pampersa i sadzaj leniwe dupsko na porcelanie.
W każdym razie coś w tym stylu.

Moja ocena: 6/6
Autor: Tomek Tomczyk
Wydawnictwo: JasonHunt Books, 2015
Liczba stron: 528



czwartek, 15 stycznia 2015

Lodowa pułapka - opowieść o sile .... antykoncepcji.

Od wczoraj w internecie huczy od komentarzy na temat ustawy pozwalającej na zakup pigułki "po" bez recepty. Z jednej strony pełne poparcie, z drugiej głosy sprzeciwu dla zabijania zarodków, To z kolei prowadzi do dalszych, medycznych dyskusji - lekarze twierdzą, że zanim komórka jajowa połączy się z plemnikiem, nie możemy mówić o żadnym nowym życiu. Twierdzą, że pigułka "po" to tylko środek antykoncepcyjny. Co ja myślę? Wolę ogólnodostępną pigułkę, niż wzrastający odsetek podziemnych aborcji, porzucanych noworodków i głośnych porzuceń. Nie twierdzę, że pigułka jest rozwiązaniem, nie twierdzę, że zniesienie recept na nią jest jednoznacznie dobre. Moim zdaniem to mniejsze zło. Żeby jednak ostudzić gorącą atmosferę - książka. W której antykoncepcja odgrywa kluczową rolę:

Lodowa pułapka



Kiedy ludzie żyją w ekstremalnych warunkach, mogą być zdolni do wszystkiego...
Kobieta o sercu tak zimnym, że dla zemsty jest gotowa wykorzystać własne dzieci...
Mężczyzna, który musi zmierzyć się z pułapkami własnej przeszłości...


Książkę capnęłam w ostatniej chwili, przed wyjściem z biblioteki. Pomyślałam o wyzwaniu Klucznik i śnieżnej okładce. Pobieżnie przeczytałam opis i - o dziwo - nawet mi się spodobał. Ucieszona tym przypadkowym łupem kilka dni później wzięłam się za czytanie. O mamusiu jak tego żałuję...

Nastrojowy i głęboko wzruszający dramat rodzinny - oto co możemy przeczytać na okładce. Ja się pytam "Really??". Czytając nastrojowy, myślę - kominek (taki z ogniem, nie bloger :P ), święta, świeczki, prószący śnieg. Co dostaję? -50C i biegun północny, gdzie ludzie tracą palce z mrozu, a hipotermia to najczęściej leczona przypadłość u lekarza pierwszego kontaktu. Głębokie wzruszenie? Raz. Jak trzeba było podać psu silny narkotyk, żeby dokończył swego żywota. To wzruszenie zajęło cały jeden akapit w książce. Może wystarczy, żeby umieścić go na okładce. Dramat rodzinny? Hmmm.. Tak. Ale nie w sposób, jaki sobie wyobrażacie. Let's see:

Roześmiała się i biorąc go za ręce, położyła je z powrotem w talii. Przytknął głowę do jej brzucha. Burczało w nim z głodu. Przystawił ucho, żeby lepiej słyszeć. W tych dźwiękach była jakaś potężna ziemska siła, odległy grzmot i błyskawica, erupcja wrzącej lawy, szum bezkresnych lasów, jakby ukryła w sobie mały wszechświat. Zupełnie osobne miejsce - egzotyczne, fascynujące i zakazane.Pragnął się tam znaleźć, w środku niej, wtargnąć ciałem w jej sekretny kosmos.

Klawo, nie? Tak pięknego, przepełnionego epitetami opisu burczenia w brzuchu jeszcze nie czytałam. Sam Mickiewicz spłonąłby rumieńcem, że nigdy na to nie wpadł. W dodatku jak to burczenie pobudziło zmysły Dafydda!

No właśnie - Daffyd. Pomijając fakt, że mógłby to być po prostu Davidem, mamy tutaj do czynienia z mężczyzną dość ciekawym. Z jednej strony lekarz, który na kacu wycina dziecku zdrową nerkę i ucieka przed konsekwencjami na praktykę wiele kilometrów od domu. Wstyd. Z drugiej, tak szybko odnajduje się w nowym otoczeniu, że nawet -50C nie przeszkadza mu w uciechach seksualnych z prawie każdą chętną. Raz nawet podniecają go zwłoki. Serio.

I właśnie te żądze Daffyda doprowadzają do głównego punktu opowieści, czyli listu od domniemanego dziecka bohatera, które ma trzynaście lat i brata bliźniaka. Czyli dwoje dzieci. Potem przechodzimy przez wspomnienia doktorka, listę prawdopodobnych zapłodnień, rozłam małżeństwa i w końcu - wycieczkę w dawne strony.

Czytając tę historię nie wiedziałam czy się śmiać, czy płakać. Opowieść na poziomie Mody na sukces, gdzie każdy sypia z każdym, co prowadzi do tego, że nawet wmówienie gwałtu staje się prawdopodobne. W końcu tyle tych kobiet było, że można się pogubić, z którą się spało, prawda? Początek mnie zachęcił, wtrącił się klimat indiańskich szamanów i bezkresów północy... Gdyby tylko autorka na tym się oparła - książka mogłaby być godna polecenia.

Myślę, że ten debiut pisarkę trochę przerósł. Chciała stworzyć ambitną książkę, z wątkiem prawie kryminalnym, w zamian wyszła komedia przez łzy, której przeczytanie staje się prawdziwym dramatem. Straciłam kilka wieczorów, choć czekają na mnie o wiele bardziej interesujące powieści. Rzadko się jednak poddaję, dobrnęłam do końca i pomyślałam sobie Czy ten facet nie wie, że istnieje antykoncepcja? Okazało się, że wie. Jednak ciągnąc poziom opery mydlanej - nawet ona zawiodła. I dzieci było więcej...

Moja ocena: 1/6
Autor: Kitty Sewell
Tłumaczenie: Renata Gorczyńska
Wydawnictwo: Świat Książki, 2009
Liczba stron: 416


Przeczytane również w ramach wyzwania Klucznik i Czytamy literaturę skandynawską i islandzką.

wtorek, 13 stycznia 2015

Blogerzy bajki piszą. Magiczna bajaderka - mnie również udało się popełnić bajkę.

Większość z Was pewnie chciała kiedyś napisać książkę. Albo mieliście pomysł, ale chęci brakowało. Lub - jak to zwykła mawiać moja znajoma - życie to wystarczająca komedia, nie trzeba książek pisać. Cóż, ja sobie po cichu marzę, że kiedyś napiszę, kiedyś stworzę, kiedyś wydam. Póki co w mojej głowie dopiero się ta opowieść układa. Przyjdzie czas i na to :). Zanim się jednak arcydzieło na miliard stron w tej głowie ułoży - popełniłam bajkę. Nie ja sama, popełniło nas tych bajek trzydzieści jeden sztuk blogerów.

Magiczna bajaderka



Blogerzy zabrali się za pisanie bajek. A konkretnie za utwory dla dzieci, bo jak wiadomo - każdy bloger to indywidualista, pełen pomysłów i zapału. W ten sposób do rąk Czytelnika trafia antologia utworów adresowanych do najmłodszych, ale nie tylko. Rodzice, młodzież i każdy miłośnik literatury będzie miał wiele przyjemności z czytania opowieści, a także podziwiania oryginalnych ilustracji wykonanych przez ilustratorkę o pseudonimie Newa Rysuje.

Kiedy przeczytałam jakiś czas temu o projekcie Blogerzy Bajki Piszą pomyślałam - czemu nie. Spróbuję, zobaczymy, co z tego wyjdzie. Nie spodziewałam się tak profesjonalnego podejścia do tematu ze strony organizatorów. Zaskoczyły mnie korekty (nie chcę sobie wyobrażać, co czuje autor całej książki, kiedy jego dzieło jest wielokrotnie poprawiane - ja czułam frustrację przy moich kilku stronach ;) ), w których odnaleziony został każdy, nawet najmniejszy błąd (ukłony dla pani Aleksandry Pałki). I chyba zaskoczyło mnie podejście do nas - blogerów, którzy niejednokrotnie debiutowaliśmy jako pisarze. Nie przeszkadzało to aby traktować nas z pełnym profesjonalizmem.

Ciężko mi pisać o tej antologii obiektywnie. Nawet jeśli jestem autorem tylko jednej, małej części tej pozycji, poczuwam się do odpowiedzialności zbiorowej;). A tak całkiem serio, kiedy otworzyłam tego e-booka na swoim komputerze po raz pierwszy, poczułam dumę i zachwyt. Zachwyt przede wszystkim w związku z ilustracjami. Zanim przeczytałam bajki, rolowałam w górę i w dół, nie mogąc zachwycić się tym, co stworzyła Newa Rysuje. Chapeu bas za to, co stworzyłaś!

W trakcie czytania myślałam tylko o jednym. O tym, jak bardzo cieszę się, że wszyscy blogerzy potraktowali temat poważnie i stworzyli przepiękne, tak bardzo różne opowieści, które mogą zachwycać dzieci przez wiele lat. Każda z nich niesie za sobą przesłanie. Czasem poprzez śmiech:

Ja już nie będę więcej wrzeszczała
chyba, że będę gdzieś na wycieczce.
Bardzo Cię proszę, królu tatusiu,
nie trzymaj dłużej głowy już w beczce!

A czasem całkiem poważnie:

Rodzina to coś, co mamy najpiękniejsze w życiu. Zwłaszcza rodzeństwo - brat, z którym mogłem bawić się, gdy byłem mniejszy. Z bratem, który jest moim przyjacielem.

Niektóre z bajek mają morał podany na tacy, przy innych mamy okazję do dyskusji z dzieckiem o tym, czy zrozumiało o czym bajka mówi. Są historie o księżniczkach i smokach. Są bajki dla dziewczynek i chłopców, są też takie, które pokochają mali czytelnicy obojga płci. Niezwykle barwna mieszanka charakterów, postaci i historii, które zapadną w pamięć na długi czas.

Myślę, że to jedna z tych pozycji, do których będę wracać często z moją córką. Już z dumą pochwaliłam się, że mamusia jest autorką jednej z bajek. Mając taki zbiór przed sobą, powinno odczuwać się dumę, że braliśmy w nim udział. To była długa i żmudna praca dla organizatorów. Powstała świetna antologia, którą z czystym sumieniem mogę polecić dalej, bo wiem, że każdy znajdzie coś dla siebie. Wszystko jest tutaj przemyślane, a ilustracje (co podkreślę jeszcze raz) - zwalają z nóg. Mój jedyny minus, to czas oczekiwania na ten zbiór :)

Moja ocena: 5,5/6
Autor: projekt Blogerzy Bajki Piszą
Wydawnictwo: E-bookowo, 2015
Liczba stron: 221

P.S. E-book dostępny za darmo TUTAJ

poniedziałek, 12 stycznia 2015

Apetyt - czyli rzecz o tym, jak się przejadłam.

Zawsze lubiłam jeść czytając. Uwielbiałam! I mam tak do teraz. A już tym bardziej, kiedy bohaterowie książki też coś jedli. I wiem nawet po kim to mam. Jako nastolatka schodziłam czasem w środku nocy do kuchni, żeby wyszperać w lodówce coś pod lekturę i w drzwiach mijałam tatę, który właśnie wracał z bułką i kiełbasą. Teraz tata słucha audiobook'ów, ale dalej konsumuje w trakcie, wiem to ;)
I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie fakt, że zniknęła przemiana materii, która pozwalała nastolatce wrzucać w siebie kilogramy niezdrowego żarcia o trzeciej w nocy. Teraz trzeba uważać, miarkować się.... Jezu, jakie męki człowiek przechodzić musi! A co dopiero przy takiej książce jak ta....

Apetyt



W XV- wiecznej Florencji, mieście zmysłów, każdy jest artystą. Młody Leonardo da Vinci uczy się mieszania pigmentów, a Nino Latini łączy cynamon, pieprz, gałkę muszkatołową i wanilię. Jego daniom nie potrafią się oprzeć Medyceusze, kardynałowie, a nawet sam papież.
Kiedy ukochana Tessina zostaje zmuszona do ślubu z podstarzałym arystokratą, Nino zatraca się w pracy. Obłędne uczty, rozpustne kurtyzany, potrawy, które mącą zmysły - tylko on potrafi wyczarować spektakl, który zachwyca od Florencji aż po Rzym.
Ale raz rozbudzony apetyt nie da o sobie zapomnieć. Tak jak pierwsza miłość, której nie nakarmią same wspomnienia. Jeśli droga do serca wiedzie przez żołądek, Nino użyje najwykwintniejszych smaków, by ją odzyskać.

Wystarczyło mi pierwsze zdanie opisu, żeby mieć chęć na tę książkę. Jak już wspominałam renesans we Włoszech to czas. który szczególnie mnie w książkach ujmuje. Tutaj trochę przeraził mnie fakt, że książkę poleca... kucharz. Z całym szacunkiem dla pana Wojciecha Modesta Amaro (czy też po swojsku Wojciecha Basiury ), ale... cholera, przecież to nie książka kucharska, prawda? Cóż, zrozumiałam nieco później, że kucharz, który rekomenduje tą książkę, to chyba jedyna właściwa osoba na tym miejscu... 

Zrozumiałam, że mam problem, kiedy pierwszego dnia z tą książką, o godzinie dwudziestej trzeciej, czasu polskiego, wrócił z pracy mój mąż. Zamiast zwyczajowego cześć - usłyszał zrobisz mi coś do jedzenia?. I tak leżałam w łóżku, obok stos kanapek, a dieta noworoczna została tylko wspomnieniem.

Do rzeczy jednak! Nino Latino, jako główny bohater nie zdobył mojego serca. Wręcz przeciwnie. Po stu stronach książki, zaczynałam być lekko znużona ciągłym jego gotowaniem i opisem WSZYSTKICH składników, do WSZYSTKICH potraw. Po dwustu stronach zaczęłam się irytować (przy czym ciągle jadłam i jadłam)... Kiedy jednak przeczytałam trzysta stron miałam serdecznie dość i z utęsknieniem oczekiwałam końca tej lektury. To nie tak, że sam Nino był nudny, broń Boże. Autor bardzo się postarał, żeby jego zachowania szokowały już od pierwszych stron książki:

Matka umarła w przeddzień moich czternastych urodzin. Przyglądałem się, jak łapie ostatni, głęboki, drżący oddech. (...) Dotknąłem wargami żył wybrzuszających grzbiet jej dłoni i zrobiłem to co zawsze: polizałem i posmakowałem skóry.(...) I pewnie rozczaruję was, kiedy powiem, że śmierć nie ma smaku.

Mamy więc do czynienia z chłopcem, który owładnięty nad wyraz rozwiniętym zmysłem smaku - liże wszystko wokół. Tak, wiem, groteska - sama też to tak odebrałam. I choć bardzo chciałam dopatrzeć się w tym głębi, nijak nie mogłam. No bo jak, kiedy on liże zwłoki matki, mur kościoła, łóżko czy kawałek drewna. Gdyby autor brnął w to do końca, rozwinął talent Nina, a nie zamknął go tylko w byciu świetnym kucharzem - może bym to doceniła. A tak, mamy tutaj niezły zalążek interesującej opowieści, który umiera... w zalążku właśnie. 

Cała interesująca fabuła mogłaby się zmieścić w jednej trzeciej ilości stron. Reszta to jedzenie. Dużo jedzenia. Przepisy, składniki, przyrządzanie... Nie żebym miała coś do jedzenia! Ale kiedy na kolacji u kardynała pojawiają się kurtyzany ( ładne słowo, nieprawdaż?) i wychodzą wszystkie tajemnice kleru w tamtych czasach - na prawdę nie mam ochoty czytać trzech stron o tym, jak zrobić najlepszą wołowinę ever. Albo kiedy Nino urządza ucztę weselną dla swojej ukochanej - tylko serce z jego własnej krwi w ciastku Tessiny wydaje się interesujące. Jednak, żeby o nim przeczytać, muszę poznać skład WSZYSTKICH potraw na stole.

Takie właśnie drobne sprawy czyniły tą książkę, mimo wszystko, zdatną do czytania. Smakowanie moczu kardynała, kiedy Nino zostaje jego dietetykiem, czy wąchanie jego gazów.. Obstawiam, że gdyby dietetyk zajmował się tym do teraz, nie byłoby tylu chętnych do nauki zawodu. Scena walki, kiedy Nino prawie umiera - najlepsze dwie strony w książce, nieomal tam byłam! Dowiedziałam się też o istnieniu latającego ciasta - czyli ciasta z żywym (jeśli się udało) środkiem. Zamykano w nim ptaki, które po części się dusiły, po części gotowały, a te co przeżyły - zabijały się o okna i ściany wylatując z rozkrajanych słodkości. Wszystko oczywiście w otoczce latających odchodów i piór. Pychota! Poznałam także zioła, którymi narkotyzowano się w czasach renesansu i choć sproszkowany srom łani nie brzmi zachęcająco - wtedy święcie wierzono, że jest najlepszym afrodyzjakiem i lekiem na potencję.

Doceniłam rys historyczny, nową opowieść o Medyceuszach, którą odkrywam w wielu książkach - za każdym razem ciesząc się z wyobraźni autora. I tak bohater, który towarzyszył mi ostatnio przy okazji czytania Uśmiechu Lisy - pojawia się tutaj, je ucztę z papieżem, a następnie zostaje zamordowany. Urok książek historycznych. Opis wykopywanych zwłok i ciągnięcia ich ulicami Florencji może doprowadzić co wrażliwszych do zwrotu spożywanych pokarmów, ale i ten opis doceniłam ;)

Zdecydowanie nie jest to książka dla każdego. Nawet wytrwały miłośnik renesansu włoskiego, który nie ma problemów z kulinarnymi opowieściami może się zmęczyć. Znudzić. To raczej powieść dla tych, którzy oprócz miłości do zjadania (to ja), pałają też miłością (najlepiej wielką) do gotowania. Ja się tym wszystkim przejadłam, dosłownie i w przenośni. Mój renesansowy zapał został skutecznie ostudzony przez gorące dania serwowane ciągle i ciągle... i ciągle. Ta opowieść pewnie by mnie porwała, gdyby ktoś mi wyciął większą połowę tych kuchennych rewolucji... a może najlepiej wszystkie?  Nie było tragedii, ale jeśli zasypiam po dwudziestu minutach z książką - znaczy, że najwybitniej też nie jest. Przynajmniej dla mnie i mojego żołądka. Wynoszę z tej powieści kilka ciekawostek, nieufność do książek sygnowanych nazwiskami kucharzy i... jakieś kilo wagi więcej.

Moja ocena: 2,5/6
Autor: Philip Kazan
Tłumaczenie: Urszula Woźniakowska
Wydawnictwo: Znak, 2014
Liczba stron: 576

Przeczytane również w ramach wyzwania Klucznik.

czwartek, 8 stycznia 2015

Gwiazdeczka. Wieczorna bajeczka - dla bardzo zmęczonych.

Drzemka dziecka w trakcie dnia to zbawienie ludzkości. No może nie całej, ale tej rodzicielskiej części na pewno. Wspominałam już, że nasze drzemki powoli odchodzą w niepamięć, ale jeszcze, jeszcze czasem się uda. Jak dziś, kiedy za oknem jeszcze ciemno, a ja usłyszałam Cyśkę, która gada sama ze sobą. W takich chwilach ciężko się zebrać z łóżka ( mimo wrzasków No wstawaj mama, wstawaj! Ubieraj się!), pociesza tylko fakt, że przy wczesnej pobudce porannej, będzie odpoczynek w trakcie dnia, bo pierworodna da się na południową drzemkę skusić. A jeśli rano wstaje o ludzkiej porze, to szaleństwo trwa do wieczora, kiedy po siódmej już oczy się zamykają. I na takie szybkie zasypianie jest właśnie ta książka:

Gwiazdeczka. Wieczorna bajeczka



Wieczorem, kiedy Twoja mama mówi Ci "dobranoc", mama Gwiazdeczki (tak jak wszystkie gwiezdne mamy) woła "Dzień dobry, już czas się obudzić!" Bowiem kiedy Ty śpisz, nasza mała bohaterka bawi się w najlepsze. Posłuchaj o tym, jak Gwiazdeczka przekonała się, że każdy może zrobić wiele dobrego, jeśli tylko bardzo tego pragnie.

Gwiazdeczkę miałam przyjemność spotkać po raz drugi. Poprzednia książka z tej serii - Gwiazdeczka. Przytulanka usypianka spodobała się Cyśce na tyle, że sama odnalazła w bibliotece kolejną część. Na obu jest adnotacja, że są one przeznaczone dla dzieci powyżej trzech lat - właściwie nie wiem dlaczego. Treść jest łatwa i przyjemna, zrozumiała i z przekazem.

Jak wskazuje tytuł, jest to książka najlepsza na wieczorne czytanie. Nie tylko ze względu na historię w niej zawartą, ale również ze względu na długość. Po dziesięciu grubych stronach, z czego połowa to treść, a połowa ilustracje - dzieć nie zdąży odpaść nie poznając zakończenia. Bo chyba każdy lubi znać zakończenie? ;)

Gwiazdeczka w tej części pomaga zwierzakom. Odnajduje dom Reksiowi, który się zgubił, liczy orzechy z wiewiórką, która była pewna, że pogubiła część zapasów. Na koniec udowadnia zapłakanemu kotkowi, że jego cień wcale się nie zgubił. Wtedy może już wrócić do zmartwionej mamy:

Jestem! Już jestem! Nie martw się mamusiu. Możesz być ze mnie dumna, bo okazałam się wspaniałym poszukiwaczem. Odnalazłam małego pieska, orzechy wiewiórki, cień kotka, a na koniec samą siebie!

Bajka niesie ze sobą dwa przesłania. Pokazuje maluchom, że każda, nawet drobna pomoc jest ważna i potrzebna. To właściwie morał tej opowieści. Jednak drugą mądrą rzeczą, którą tutaj można znaleźć jest prośba o pomoc. Uczmy nasze dzieci, by nie wstydziły się o nią prosić i pomagajmy im, by czuły, że mogą na nas polegać.

Moja ocena: 4,5/6
Autor: Dagna Ślepowrońska, Dorina Maciejewska (ilustracje)
Wydawnictwo: WILGA Sp. z o. o., 2003
Liczba stron: 10

wtorek, 6 stycznia 2015

Nasze szczęśliwe dni - o tym, jak wzbudzić szereg emocji w kobiecie.

Choć z natury jestem chłopczycą, miewam takie nastroje, co to zmuszają człowieka do przemyśleń i tkliwych sentymentów. Wtedy najczęściej zmuszam męża do towarzyszenia mi w oglądaniu durnej komedii romantycznej czy łzawego melodramatu. Jak typowa baba - brakuje tylko litrowego pudła z lodami i dziesięciu tabliczek czekolady. Tej łaciatej. Albo z orzechami... zwykłej, mlecznej nawet. Ok, wróć, dieta, postanowienia noworoczne, te sprawy.
W każdym razie przy takim nastroju, kiedy poślubiony odmawia nam uczestniczenia w ckliwym spektaklu smarkania w papier toaletowy (bo taniej niż w chusteczki), a same oglądać filmu nie chcemy - zostają książki. Kocyk, kubek czegoś rozgrzewającego, dresy stare jak świat i grube skarpetki. Jak bez diety to dołożyć słodkie. Dużo słodkiego. Tylko nie mówić, bo ci na diecie się wkurzają.

Nasze szczęśliwe dni



Kiedy Isabelle miała siedemnaście lat, zakochała się wbrew rodzinie i panującym zwyczajom. W latach trzydziestych XX wieku takie uczucie było nie tylko zakazane, ale i niebezpieczne. Isabelle nie chciała jednak kierować się rozsądkiem. Robert był miłością jej życia.
Teraz, po latach, Isabelle musi powrócić do rodzinnych stron. W podróży towarzyszy jej fryzjerka Dorrie. W miarę jak kobiety się coraz bardziej zaprzyjaźniają, Isabelle wyjawia tajemnice ze swojej młodości...

Miałam mieszane uczucia sięgając po tę książkę. Z jednej strony lubię klimat początków XX wieku w Ameryce. Zawsze kojarzy mi się z werandami pomalowanymi na biało i jabłecznikiem. Z drugiej strony obawiałam się płytkiej opowieści, kolejnej próby przeniesienia Romea i Julii w czasy bardziej współczesne. Cóż, dałam się zaskoczyć.

Na samym początku zwróciłam uwagę na "filmowość" tej pozycji. Znaczy to tyle, że dzięki barwnym (ale nie przesadzonym) opisom , mogłam tworzyć sobie w głowie film, klatka po klatce. Wiecie, to jedna z tych książek, kiedy wyobraźnia sama podsyła cały obraz, nie trzeba się nawet zbytnio nad tym zastanawiać.

Narracja jest prowadzona dwuosobowo. Wspomnienia Isabelle przeplatają się ze współczesnym życiem jej i Dorrie. Muszę tutaj wtrącić, że postać Dorrie moim zdaniem została dodana przez autorkę w celu budowania napięcia. Owszem, staje się istotnym człowiekiem w życiu Isabelle, jednak krótkie rozdziały, których jest bohaterką, stanowią jedynie swego rodzaju przerywniki w opowieści Isabelle. Cała historia mogła się równie dobrze wydarzyć bez obecności fryzjerki, która zgadza się wyruszyć ze staruszką w podróż na tajemniczy pogrzeb. 

Zakazana miłość, o której czytamy w opisie książki, nie jest jedną z tych przewidywalnych. Robert nie jest przedstawicielem zwaśnionego rodu, nie jest żebrakiem, dilerem narkotyków ani alfonsem. Robert jest ... czarny. To całe jego "przewinienie", które w tamtych czasach nie pozostawia złudzeń na normalne, szczęśliwe życie. Codziennie przychodzi pracować do miasteczka, które wita go tablicą 

CZARNUCHU, NIE POZWÓL, ABY TU, W SHALERVILLE, ZASTAŁA CIĘ NOC.

Robert okazuje się dżentelmenem, a Isabelle szybko zakochuje się w chłopcu, którego matką jest czarnoskóra kucharka z jej rodzinnego domu. Nieśmiałe pocałunki i cała reszta zwykłych, młodzieńczych zalotów, doprowadzają do ucieczki Isabelle z domu i potajemnego ślubu z Robertem w stanie, w którym nie było to nielegalne. Ich szczęście trwa... jedną noc. Później rodzina bohaterki wszystko niszczy.

Myślałam, że to już, cała kwintesencja historii - będą się szukać, spotykać po cichu, wracać do siebie i znowu od początku. I kolejne zaskoczenie. Pojawia się dziecko, śmierć, drugie małżeństwo i seria niedopowiedzeń, która doprowadza Isabelle nad otwartą trumnę. To trumna kogoś, kto umarł nie wiedząc jak bardzo był kochany. Starym zwyczajem nie zdradzę zakończenia - bo to przecież bezsensu.

Każda kobieta się wzruszy. Gwarantuję. No chyba, że wycięła sobie serce żyletką. Facet też by się wzruszył, ale większość pewnie zbyt dumna, żeby takie babskie rzeczy czytać ;). Jest to powieść o miłości ponad podziały i o rasizmie przyjmującym ogromną i bolesną skalę.  O przyjaźni i nienawiści też. Ale głównie o wyborach, które czasem złe, przekształcają się w piękną historię naszego życia.

Moja ocena: 5/6
Autor: Julie Kibler
Tłumaczenie: Julia Gryszczuk - Wicijowska
Wydawnictwo: Znak, 2013
Liczba stron: 448

Przeczytane również w ramach wyzwania Stare, dobre czasy.

sobota, 3 stycznia 2015

Nella. Piękno nieoczekiwanego - czyli jak mnie wzruszyć i znudzić zarazem.

Kiedy zrobiłam test ciążowy kilka lat temu, poza szokiem przyszło uczucie niepokoju. Czułam, że będzie dziewczynka, chociaż zaczęliśmy wymyślać imiona dla obojga płci. Oj, ile tego było. Przeszliśmy nawet przez etap Leonarda i Romea dla chłopca. Chyba dobrze, że mnie przeczucie nie myliło ;) Na USG połówkowym czekałam z niecierpliwością na rozpoznanie płci, jednak z tyłu głowy ciągle pulsowało mi zdanie "Najważniejsze, żeby było zdrowe".
Nam się udało. Mamy zdrową, wymarzoną dziewczynkę. Ale co w momencie, kiedy przestaje być tak idealnie...?

Nella. Piękno nieoczekiwanego



Nella. Piękno nieoczekiwanego to niezwykła opowieść o miłości, nadziei i pokonywaniu życiowych przeszkód. Jest zapisem emocji, przemyśleń i procesu dojrzewania Autorki podczas pierwszego roku życia z córeczką, która urodziła się z zespołem Downa. Książka powstała w oparciu o blog, który przyciągnął rzeszę czytelników z całego świata (zanotowano blisko 3 miliony odwiedzin.Wspomnienia Kelle to wspaniale napisana książka o pełni życia, rozwoju osobistym, akceptacji tego, co niedoskonałe. Autorka uświadamia nam, że wielka miłość może dać szczęście i radość życia w każdej, nawet najtrudniejszej sytuacji.

Kelle to kobieta, która marzy o drugim dziecku. Kiedy w końcu się udaje - nie posiada się ze szczęścia. Wszystko zmienia się na sali porodowej, kiedy w swojej córeczce zauważa cechy zespołu Downa. Wie od razu, diagnoza lekarza to tylko potwierdza.
W tym momencie postawiłam się na miejscu Kelle. To znaczy spróbowałam sobie to wyobrazić - po dziewięciu miesiącach noszenia pod sercem swojego dziecka, nagle okazuje się, że Twoje wyobrażenia o nim pękają jak bańka mydlana. Dziecko jest chore, ma zespół Downa - brzemię na całe życie.

Nie mam pojęcia, co bym zrobiła, jak zareagowała. To jedna z tych sytuacji, na które nie można się przygotować. Coś, co kształtuje nas dopiero, kiedy tego doświadczymy. 

Kelle się załamała. Czuła, że okłamała pierwszą córkę obiecując jej siostrzaną więź, czuła, że świat stanął w miejscu, a ona nie wie, jak to mogło się stać. Chciała cofnąć się do czasu, kiedy Nella była w brzuchu, chciała nie wiedzieć. Miała przy sobie przyjaciół. Całe grono. I rodzinę. Każdy z nich zachował się cudownie i pokochał małą Nellę od pierwszego wejrzenia.. A Kelle płakała.

Pierwsze co rzuciło mi się w oczy, to właśnie liczba przyjaciół autorki. Pełny pokój, zmiana straży przy Kelle co kilka godzin, ciągle kilka osób, potem kolejne i kolejne. Nigdy nie była sama. Przyjaźń pozwoliła jej przetrwać pierwsze, najtrudniejsze chwile. Kolejna rzecz, to sale poporodowe w Ameryce. Można sobie przynieść piwo, filmy na DVD, spędzić noc z przyjaciółmi. Prawie jak w domu. Nijak ma się to do polskiej rzeczywistości.

Wzruszałam się, jak pewnie każda matka i połowa nie-matek. Kelle uczyła się kochać i akceptować małą Nellę taką, jaka była. Bez zastrzeżeń, zaczynając od czystej karty, nienaznaczonej dodatkowym chromosomem. To było jej dziecko i tylko to się liczyło:

Jej nosek był nieco spłaszczony - tak, ale ciągle maleńki i słodki. Miała zamknięte oczy, a po bliższym przyjrzeniu się można było dostrzec jej maleńkie jasne rzęsy. Jej uszka były małe i nisko osadzone, ale znacznie bardziej kochane, niż uszy niektórych noworodków. Dlaczego jej cechy zebrane razem dały tamtą diagnozę, a nie idealnego noworodka, który pachniał słodko, kwiczał jak mały prosiaczek i mościł się w zakamarkach mojej szyi, jakby był do tego stworzony?

Tak, jak w opisie - na książkę składają się przemyślenia i emocje autorki. Wszystko się zgadza. Tylko po pewnym czasie zaczęłam odczuwać znużenie. Ciągle powtarzane zdania, ciągle łzy, to samo. Praktycznie trzy czwarte książki. Najbardziej cieszyły mnie wstawki o małej Nelli, jej codziennym życiu. Chciałam ją poznać bliżej, zobaczyć jak się rozwija, jak sobie radzą. Mało było tych momentów w książce. Dlatego - mimo dobrego pióra autorki i ważnego tematu - książka zaczęła nudzić. Chciałam zgłębić wiedzę o życiu z osobami chorymi na zespół Downa, trafiłam na pamiętnik z uczuć matki dziewczynki z tym zespołem. Nie twierdzę, że to źle, że książka bezwartościowa - wręcz przeciwnie. Jednak w moim odczuciu te wszystkie emocje to coś, co w pełni mogą zrozumieć tylko osoby, które znalazły się w takiej sytuacji jak Kelle.

Właściwie książkę ciężko mi ocenić. Czuję, że jest to pozycja wartościowa, szczera i prawdziwa. Coś, co powinno zostać spisane, emocje zarezerwowane tylko dla ludzi, którzy tego doświadczyli. Jednocześnie wsparcie dla innych rodziców dzieci, które urodziły się z zespołem Downa. Jednak jako zwykły czytelnik czuję niedosyt poznawczy życia małej Nelli. Doceniam ogromną przemianę Kelle, jej pracę nad samą sobą i zmianę myślenia. Ale nie zmienia to faktu, że do wszystkiego doszła ona dzięki swojej małej córeczce. I choćby dlatego chciałabym to dziecko lepiej poznać.

Moja ocena: 4,5/6
Autor: Kelle Hampton
Tłumaczenie: Justyna Kucharska
Wydawnictwo: Rodzinne, 2012
Liczba stron: 308


piątek, 2 stycznia 2015

Kubuś Puchatek. Bajeczki w 5 minut - coś na czas przed spaniem.

Do dzisiaj pamiętam, jak kiedyś skacząc po kanałach TV pomyślałam " Boże, dzieci na prawdę to oglądają..?". Przerażała mnie wizja mojego - wtedy jeszcze przyszłego dziecka, które ogląda to badziewie. Wszystko skomputeryzowane, zero fabuły, o morale już nie wspominając. Gdzie czasy Koralgola, Misia Uszatka, Żwirka i Muchomorka? Gdzie Reksio i Muminki? Na szczęście, kiedy weszłam w posiadanie- że tak ładnie to określę, pierwszego egzemplarza z serii "Twoje własne, żywe, zrób to sam", okazało się, że nie jest tak źle. Przecież komputer umożliwia włączenie jakiejkolwiek bajki w wybranym przez nas czasie. A i nowoczesne kanały bajkowe w TV mają stałe pory, w których można tam spotkać "klasykę gatunku". Kiedy więc nadeszła ochota na obejrzenie czegoś, już nie byłam przerażona wizją oglądania robotów strzelających ultrafioletem z nowoczesnych pistoletów chowanych do rękawa. Mam wybór. Tak samo jak z książkami.

Kubuś Puchatek. Bajeczki w 5 minut.



Bajeczki w 5 minut to książka idealna do czytania na dobranoc, albo w wolnej chwili w ciągu dnia. Każda z pięciu bajeczek to nowa przygoda ulubionych bohaterów Twojego dziecka. Teksty nie są długie, więc bez trudu utrzymasz uwagę małego słuchacza.

Lubicie Kubusia Puchatka? Ja jakoś kurczę, nie bardzo. Pamiętam tą bajkę z dzieciństwa, nigdy za nią specjalnie nie przepadałam - właściwie bez konkretnego powodu. Jednocześnie teraz zdaję sobie sprawę z tego, że wśród wielu bezużytecznych porcji kolorowego ruchu w TV - to jedna z tych bardziej wartościowych pozycji.

Cyśka Kubusia nie darzy miłością wielką, ale go lubi. Jedną z trzech maskotek, z którymi śpi ( nie licząc nas ;) ) jest mały Tygrysek, wygrany przez tatę w tej grze, co to trzeba wycelować, złapać i wyciągnąć maskotkę niby- dźwigiem. Jeśli chodzi o książeczkę - złowiła ją sama w bibliotece. Miała na nią wielki boom, czytaliśmy pięć wieczorów, każdego inną opowieść. Jednak potem bajeczka trafiła na półkę i zastąpiła ją inna. Więcej jej przed spaniem nie wybrała. 

Książka sama w sobie jest ciekawym rozwiązaniem. Po pierwsze - tematyczna seria, więc można poszukać tej z ulubioną bajką naszego dziecka. Po drugie - historie zawarte w książce są faktycznie idealne czasowo na dobranoc. Ani za krótkie, ani za długie. Mamy też oczywiście masę ilustracji, które znamy z konkretnych bajek w TV. 

Każda z pięciu historii ma jednego głównego bohatera, który oczywiście spotyka całą resztę mieszkańców Stumilowego Lasu. Mamy Prosiaczka, który nocuje u Kubusia i przekonuje się, że wszystko w nocy brzmi inaczej w obcym domu. Mamy Maleństwo, które dowiaduje się, że mieszkanie samemu wcale nie jest łatwe i trzeba wtedy wykonywać wszystkie obowiązki. Jest Tygrys, któremu wydaje się, że zgubił swoje brykanie, Kubuś, który ma dla wszystkich niespodziankę, ale w końcu sam zapomina o co chodziło. I mamy Kłapouchego, który nie wyobraża sobie, że, wszystko może być dobrze :

-Wcale się nie skarżę, ale "nic się nie stało" brzmi dla mnie bardzo podobnie do "coś się stało.

Mimo osobistych (niewyjaśnionych) niechęci do bajki o Kubusiu Puchatku, książeczkę mogę polecić. Opowieści w niej zawarte są interesujące dla maluchów, barwne i co najważniejsze - płynie z nich jakiś przekaz. Krótkie - zachęcają do czytania i mogą być doskonałym wstępem do wieczornego rytuału, jeśli ktoś dopiero zaczyna czytać przed snem swoim dzieciom.

Moja ocena: 5/6
Autor: Laura Driscoll, Josie Yee (ilustracje)
Tłumaczenie: Anna Niedźwiecka
Wydawnictwo: Egmont, wydanie drugie 2011
Liczba stron: 48