niedziela, 22 lutego 2015

Strony na tony - na śmietnik.

Przyszło nowe.
Jeśli chcecie mnie odwiedzić to zapraszam - www.kingalis.pl

Ten blog zostanie usunięty za tydzień.

niedziela, 15 lutego 2015

Love, Rosie - tak dla odprężenia.

Po przeczytaniu dwóch tomów Millenium trochę parował mi mózg. Zwykle w takich chwilach robię sobie wolne od czytania. Rzadziej- sięgam po coś, co mózgu nie wymaga. Tak było i tym razem.

Love, Rosie



Rosie i Alex od dzieciństwa są nierozłączni. Życie zadaje im jednak okrutny cios: rodzice Alexa przenoszą się z Irlandii do Ameryki i chłopiec oczywiście jedzie tam razem z nimi. Czy magiczny związek dwojga młodych ludzi przetrwa lata i tysiące kilometrów rozłąki? Czy wielka przyjaźń przerodziłaby się w coś silniejszego, gdyby okoliczności ułożyły się inaczej? Jeżeli los da im jeszcze jedną szansę, czy Rosie i Alex odważą się ją wykorzystać?

Nie zrozumcie mnie źle - absolutnie nie mam nic do romansów i im podobnych. Ba, chętnie po nie sięgam. Jednak chyba wszyscy zgodzą się, że taka literatura jest dla czystej przyjemności i odprężenia, bez górnolotnych zapędów czytelniczych. Nie mam ochoty myśleć, chcę się wyłączyć - zabieram się za czytanie książek w stylu Love, Rosie.

Tą pozycję kupiłam z przypadku. Wzruszałam się na P.S. Kocham Cię, polubiłam styl Cecelii Ahern, więc chciałam sprawdzić co zdarzy się tym razem. Cóż , w mojej opinii P.S. Kocham Cię wygrywa w przedbiegach, jednak Love, Rosie nie pozostaje daleko z tyłu.

Przede wszystkim punkt za stworzenie całości tylko z różnego rodzaju korespondencji głównych bohaterów. Od młodzieńczych liścików na lekcjach, przez e-maile, tradycyjne listy, po kartki świąteczne i urodzinowe. Byłam trochę sceptyczne nastawiona do tego pomysłu, ale okazało się, że skleiło się to ładnie w spójną i nawet interesującą historię. Przekonałam się, że nie wszystko musi być takie, jak zawsze było, a nowe rozwiązania zdają egzamin. I mówi to osoba, która najchętniej przeniosłaby się do czasów sprzed internetu, albo w ogóle elektryczności. Cóż - bloga bym wtedy nie pisała, facebook nie zostałby jeszcze wymyślony - jednak mam wrażenie, że wtedy żyło się lepiej, pełniej. I wolałabym czytać przy świeczce, niż patrzeć na e-spotkania w sieci. Wolałabym też posyłać gołębia z listem, nawet jeśli miałby się zgubić po drodze, niż wysyłać i dostawać bezpłciowe maile.

Ale wróćmy do meritum. Poza ukazaniem wielkości wagi korespondencji w naszym życiu, autorka pokazuje też to, co zwykle pojawia się w takich książkach - przyjaźń dozgonna, miłość, siła marzeń etc.,etc. Zaskakuje jednak dorzuceniem do fabuły wczesnej ciąży i trzyma w niepewności co do zakończenia dosłownie do ostatniej strony. Muszę stwierdzić, że czas spędzony z tą lekturą był przyjemny.

Inną sprawą jest film. Taki z serii "PanieBożePoratuj" i "PrzecieżToNieByłoTak!".
Serio - książkę możesz sobie wsadzić w... półkę. Poza imionami bohaterów, kilkoma innymi szczegółami - miałam wrażenie, że trafiłam do innej bajki. Mąż dzielnie znosił okrzyki sprzeciwu, a znana jestem z tego, że ze złości miotam niezbyt cenzuralnymi przerywnikami... Ale no cholera! Czy tylko ja mam tak, że jak oglądam ekranizację, to chciałabym, żeby Zośka, czy inna Kryśka faktycznie miały czerwonego Seata, jak to w swojej wizji zobaczył autor powieści? I wkurza mnie jak ta Zośka czy Kryśka mkną ulicą ZIELONYM OPLEM? No dobra, głupie porównanie, bo jakbym znaczka z tyłu auta nie zobaczyła, to pewnie wmówiliby mi, że to Seat. Ale dalej byłby zielony!

Trochę uwypuklam, zdaję sobie sprawę z tego, że niemożliwe jest dosłowne przeniesienie książki na ekran, ale Love, Rosie przebiło wszystko. Wizje autorki i reżysera tak odmienne jak dwa bieguny. Jak plazma i kineskop. Jak dywan i wykładzina. Jak... jak... ehhh.

Jeśli szukacie czegoś na wieczór z kadzidełkiem, wełnianymi skarpetkami i kubkiem herbaty, na którym widnieje przesłanie "mam chandrę" - polecam. Żadnych ambitnych przesłań, co wrażliwsi (lub z comiesięczną przypadłością) posmarkają w chusteczki, czy rękaw. Poczytacie, pomyślicie, uśmiechniecie się i... zapomnicie. Bo to historia jakich wiele.

Moja ocena: 4/6
Autor: Cecelia Ahern
Tłumaczenie: Joanna Grabarek
Wydawnictwo: Akurat, 2014
Liczba stron: 512

Przeczytane również w ramach wyzwania Klucznik

sobota, 7 lutego 2015

Zamek z piasku, który runął - czyli jak zanudziłam się na śmierć.

Zamek z piasku, który runął



Życie Lisbeth Salander znów zagraża śmiertelne niebezpieczeństwo. Mikael Blomkvist sięga w mroczną przeszłość Salander i rusza w pogoń za prawdą. Wywołuje tym samym trzęsienie ziemi w rządzie i służbach bezpieczeństwa.

Bardzo rzadko to robię - znaczy czytam kolejne części książki jedna po drugiej. Nie wiem właściwie dlaczego, może temu, że skoro zdecydowałam się na kontynuację jakiejś historii to znaczy, że była ona dobra. A dobro należy sobie dawkować. Kończąc te filozoficzne wstępy muszę z przykrością stwierdzić, że tym razem się przeliczyłam, a moje rozważania o dawkowaniu dobra trafił szlag.

Okej, mea culpa. Zachłysnęłam się historią Lisbeth Salander do tego stopnia, że po drugiej części liczącej stron siedemset - przeszłam z marszu do zachęcającej osiemsetki, czyli tomu trzeciego. Dodatkową atrakcją i dodatkiem do tytułu był autentyczny piasek pod biblioteczną okładką. Pewnie ktoś odpoczywał przy tej pozycji nad morzem, albo (co bardziej prawdopodobne) pilnował dziecka rzucającego w piaskownicy we wszystko, co się rusza. Myślałam nawet, że piasek jest gratis od wydawcy, ale nie - sprawdziłam - to tylko u mnie w bibliotece takie atrakcje.

Pierwsze strony utwierdziły mnie w przekonaniu, że dobrze robię, czytając to od razu. Rzecz dzieje się praktycznie w czasie bezpośrednio po zakończeniu części drugiej. Salander z kulą w głowie trafia do szpitala, oczywiście lekarz niczym Jezus czyni cuda i już wkrótce wiadomo, że nic a nic się nie dzieje. Kulka wyciągnięta (pozostałe dwie również) i komplikacji brak. Cóż, to jeszcze było ciekawe. Potem Lisbeth trafia na salę w szpitala, z której nie wychodzi przez... jakieś pięćset stron. Serio.

Ktoś zapyta No dobra, ale jak ona tam leży, to coś się chyba dzieje, nie? Otóż nie. No nie! Są oczywiście pojedyncze wątki - Blomkvist, prześladowanie Eriki, podrzucenie Salender palmtopa.... Ale obstawiam, że za kilka dni o nich zapomnę. Pięćset stron (może nawet więcej) impreza się rozkręcała poprzez poznawanie Sapo - służby bezpieczeństwa w Szwecji. Rany... zakopałam się po uszy w funkcjonariuszach, dyrektorach, dostawcach i wykonawcach, a od tych wszystkich szwedzkich nazwisk zaczęłam mieć zawroty głowy. Już na samo wspomnienie mi się odechciewa...

Po dwóch wieczorach, kiedy została mi większa połowa książki, zrobiłam sobie kawę mocną jak siekiera i postanowiłam, że tej nocy przebrnę przez całość. Udało się, ale nie powiem, że było łatwo. Historia Sapo mnie tak nużyła, że zastanawiałam się, czy nie czytać co piątą stronę... na jedno by wyszło.

Jedyną mocną stroną był moim zdaniem proces Salander, poprowadzony i opisany po mistrzowsku - w nim najbardziej wyczuwałam pióro Larssona z poprzednich dwóch części. Nie jestem jednak pewna, czy w przypadku tak obszernej lektury to wystarczy... cóż, na pewno zostawia dobre wspomnienia na koniec.

Ciężko ocenić tą książkę bez patrzenia na całość Millenium. Wyobrażam sobie, że ktoś, kto przez przypadek sięgnąłby tylko po trzecią część mógłby tym rzucić w cholerę po dwusetnej stronie. Będąc szczerą - sama byłam blisko. Powstrzymywała mnie tylko sympatia do Salander i chęć poznania wyników procesu. Ale Sapo, jego historia i członkowie to coś, co na pewno przekreśliłoby dla mnie chęć sięgnięcia po kolejny tom (gdyby takowy istniał). W każdym razie to dla mnie najgorsza część trylogii i może to dobrze - nie czuję wielkiego żalu, że kontynuacji po prostu nie ma...

Moja ocena: 2/6
Autor: Stieg Larsson
Tłumaczenie: Alicja Roseneau
Wydawnictwo: Czarna Owca, 2009
Liczba stron: 784

Przeczytane również w ramach wyzwania Czytamy literaturę skandynawską i islandzką

wtorek, 3 lutego 2015

Dziewczyna, która igrała z ogniem - czyli czytaj i przepadnij.

Jak już wspominałam - nie jestem fanką kryminałów. Daleko mi do czytania Aghaty Christie, choć znam przewrotność swojej natury i wiem, że prędzej czy później sięgnę po książkę tej autorki. Nudzą mnie "ludzkie" morderstwa (takie, gdzie wiadomo, że zabójcą był człowiek), pościgi policyjne i długie śledztwa. A już na pewno nie znoszę wątków politycznych, korupcyjnych i malwersacji finansowych. Dlaczego więc sięgam po książkę, która mi prawie wszystkie te "rozrywki" zapewnia? Zwyczajnie zaufałam autorowi.

Dziewczyna, która igrała z ogniem


W drugim tomie trylogii kryminalnej Millenium śledzimy dalsze emocjonujące przygody dwójki bohaterów, Lisabeth Salander i Mikaela Blomkvista, których losy ponownie się splatają. Lisabeth na skutek niefortunnego zbiegu okoliczności jest podejrzana o popełnienie ciężkiego przestępstwa i ścigana przez policję. Mikael nie wierzy w jej winę i zaczyna prowadzić własne śledztwo. Zaczyna się dramatyczny wyścig z czasem...

Pierwszy tom Millenium to była dla mnie próba, czy przebrnę przez kryminał. Nie tylko przebrnęłam, ale zrobiłam to bardzo szybko, wręcz pochłonięta opisaną w nim historią. Gdyby tamta próba skończyła się dla mnie fiaskiem nie sięgnęłabym po tom drugi, a właściwie drugi i trzeci, bo wypożyczyłam obydwa razem. Po pierwszej części obejrzałam jej amerykański odpowiednik filmowy Dziewczyna z tatuażem i wściekła byłam bardzo, że tak uproszczono zakończenie. Mam w planach szwedzką ekranizację, ale to może dopiero jak skończę trylogię.

Opis Dziewczyny, która igrała z ogniem mnie osobiście nie zachęca. Ba, gdybym nie znała historii od początku, w życiu bym po nią nie sięgnęła. Czytając go mam wrażenie, że opisuje książkę - koszmar dla mnie. Morderstwa, afery i siedemset stron. W życiu. Jednak zafascynowana dalszymi losami Blomkvista i Salander zabrałam się za to tomiszcze. I bardzo dobrze zrobiłam.

Chyba każdy przyzna, że Lisbeth to postać, która zasługuje na miano kultowej. W pierwszym tomie Larsson rozbudzał ciekawość czytelnika jej osobą, podsycając to zaciekawienie pojawiającymi się, niby nieistotnymi szczegółami. W tomie drugim Salander gra pierwsze skrzypce. Zostaje obdarta z prywatności, a autor mistrzowsko prowadzi akcję tak, żeby nasycić się wolnym poznawaniem życiorysu tej zagadkowej dziewczyny. Lisbeth nabiera realnych kształtów ( i nie mówię tu o operacji piersi, którą sobie zafundowała), tajemnicza aura jej osoby opada strona po stronie.

Mikael tym razem, choć na końcu odgrywa ważną rolę, stoi trochę z boku. Zostaje postacią drugo- lub nawet trzecio-planową. W głowie tworzy mi się film, widzę jak ich role się odwracają i bardzo się z tego cieszę. Bo polubiłam Salander od początku.

Nie jest to typowy kryminał. To raczej powieść sensacyjna, z wątkami kryminalnymi i dynamiczną akcją. Czyli coś, czego nienawidzę :) A jednocześnie mam świadomość, że czytałam coś, po co w przyszłości znowu sięgnę - a tak robię tylko z nielicznymi, bardzo dobrymi książkami. Na czym więc polega fenomen powieści Stiega Larssona?

Nie wiem czy potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Z jednej strony czytam o rzeczach, które normalnie kompletnie mnie nie interesują. Z drugiej lecę z kartkami w tempie wyszukiwarki Google, żeby już, już! wiedzieć co będzie dalej. Wysnuję jednak przypuszczenie, że to Lisbeth Salander jest siłą napędową tych książek. Oderwana od współczesności, z niebywałą inteligencją i setką zagadek sama w sobie tworzy strony tej historii. Chcesz wiedzieć, czy jej się uda, co jeśli nie? Może dlatego nawet wstawki z policyjnych raportów nie nudzą, szukasz w nich nazwiska Salander, rozwiązujesz sprawę razem z nimi i masz ochotę krzyknąć Weźcie ruszcie mózgownicami, to nie ona patałachy!

 Nie ma co się rozpisywać o treści książki. Szczerze? Jest tego niewiele. Tak, wiem dość dziwnie to brzmi, kiedy mówi się o pozycji złożonej z siedmiuset stron. Ale serio. Rzecz tyczy się wmieszania Lisbeth w morderstwo, dochodzenie w tej sprawie odkrywa całemu światu jej tajemnice. I tyle. Nudne? Broń Boże. Jedna z ciekawszych książek, które czytałam w ostatnim czasie. Sekret tkwi w tym, że wkraczając w świat Lisbeth Salander ciężko z niego wyjść. Chłoniesz informacje jak gąbka i chociaż cały już od nich napuchłeś - chcesz jeszcze. A Stieg Larsson podaje Ci je na tacy.

Moja ocena: 5/6
Autor: Stieg Larsson
Tłumaczenie: Paulina Rosińska
Wydawnictwo: Czarna Owca, 2009
Liczba stron: 704

Przeczytane również w ramach wyzwania Czytamy literaturę skandynawską i islandzką.