niedziela, 22 lutego 2015

Strony na tony - na śmietnik.

Przyszło nowe.
Jeśli chcecie mnie odwiedzić to zapraszam - www.kingalis.pl

Ten blog zostanie usunięty za tydzień.

niedziela, 15 lutego 2015

Love, Rosie - tak dla odprężenia.

Po przeczytaniu dwóch tomów Millenium trochę parował mi mózg. Zwykle w takich chwilach robię sobie wolne od czytania. Rzadziej- sięgam po coś, co mózgu nie wymaga. Tak było i tym razem.

Love, Rosie



Rosie i Alex od dzieciństwa są nierozłączni. Życie zadaje im jednak okrutny cios: rodzice Alexa przenoszą się z Irlandii do Ameryki i chłopiec oczywiście jedzie tam razem z nimi. Czy magiczny związek dwojga młodych ludzi przetrwa lata i tysiące kilometrów rozłąki? Czy wielka przyjaźń przerodziłaby się w coś silniejszego, gdyby okoliczności ułożyły się inaczej? Jeżeli los da im jeszcze jedną szansę, czy Rosie i Alex odważą się ją wykorzystać?

Nie zrozumcie mnie źle - absolutnie nie mam nic do romansów i im podobnych. Ba, chętnie po nie sięgam. Jednak chyba wszyscy zgodzą się, że taka literatura jest dla czystej przyjemności i odprężenia, bez górnolotnych zapędów czytelniczych. Nie mam ochoty myśleć, chcę się wyłączyć - zabieram się za czytanie książek w stylu Love, Rosie.

Tą pozycję kupiłam z przypadku. Wzruszałam się na P.S. Kocham Cię, polubiłam styl Cecelii Ahern, więc chciałam sprawdzić co zdarzy się tym razem. Cóż , w mojej opinii P.S. Kocham Cię wygrywa w przedbiegach, jednak Love, Rosie nie pozostaje daleko z tyłu.

Przede wszystkim punkt za stworzenie całości tylko z różnego rodzaju korespondencji głównych bohaterów. Od młodzieńczych liścików na lekcjach, przez e-maile, tradycyjne listy, po kartki świąteczne i urodzinowe. Byłam trochę sceptyczne nastawiona do tego pomysłu, ale okazało się, że skleiło się to ładnie w spójną i nawet interesującą historię. Przekonałam się, że nie wszystko musi być takie, jak zawsze było, a nowe rozwiązania zdają egzamin. I mówi to osoba, która najchętniej przeniosłaby się do czasów sprzed internetu, albo w ogóle elektryczności. Cóż - bloga bym wtedy nie pisała, facebook nie zostałby jeszcze wymyślony - jednak mam wrażenie, że wtedy żyło się lepiej, pełniej. I wolałabym czytać przy świeczce, niż patrzeć na e-spotkania w sieci. Wolałabym też posyłać gołębia z listem, nawet jeśli miałby się zgubić po drodze, niż wysyłać i dostawać bezpłciowe maile.

Ale wróćmy do meritum. Poza ukazaniem wielkości wagi korespondencji w naszym życiu, autorka pokazuje też to, co zwykle pojawia się w takich książkach - przyjaźń dozgonna, miłość, siła marzeń etc.,etc. Zaskakuje jednak dorzuceniem do fabuły wczesnej ciąży i trzyma w niepewności co do zakończenia dosłownie do ostatniej strony. Muszę stwierdzić, że czas spędzony z tą lekturą był przyjemny.

Inną sprawą jest film. Taki z serii "PanieBożePoratuj" i "PrzecieżToNieByłoTak!".
Serio - książkę możesz sobie wsadzić w... półkę. Poza imionami bohaterów, kilkoma innymi szczegółami - miałam wrażenie, że trafiłam do innej bajki. Mąż dzielnie znosił okrzyki sprzeciwu, a znana jestem z tego, że ze złości miotam niezbyt cenzuralnymi przerywnikami... Ale no cholera! Czy tylko ja mam tak, że jak oglądam ekranizację, to chciałabym, żeby Zośka, czy inna Kryśka faktycznie miały czerwonego Seata, jak to w swojej wizji zobaczył autor powieści? I wkurza mnie jak ta Zośka czy Kryśka mkną ulicą ZIELONYM OPLEM? No dobra, głupie porównanie, bo jakbym znaczka z tyłu auta nie zobaczyła, to pewnie wmówiliby mi, że to Seat. Ale dalej byłby zielony!

Trochę uwypuklam, zdaję sobie sprawę z tego, że niemożliwe jest dosłowne przeniesienie książki na ekran, ale Love, Rosie przebiło wszystko. Wizje autorki i reżysera tak odmienne jak dwa bieguny. Jak plazma i kineskop. Jak dywan i wykładzina. Jak... jak... ehhh.

Jeśli szukacie czegoś na wieczór z kadzidełkiem, wełnianymi skarpetkami i kubkiem herbaty, na którym widnieje przesłanie "mam chandrę" - polecam. Żadnych ambitnych przesłań, co wrażliwsi (lub z comiesięczną przypadłością) posmarkają w chusteczki, czy rękaw. Poczytacie, pomyślicie, uśmiechniecie się i... zapomnicie. Bo to historia jakich wiele.

Moja ocena: 4/6
Autor: Cecelia Ahern
Tłumaczenie: Joanna Grabarek
Wydawnictwo: Akurat, 2014
Liczba stron: 512

Przeczytane również w ramach wyzwania Klucznik

sobota, 7 lutego 2015

Zamek z piasku, który runął - czyli jak zanudziłam się na śmierć.

Zamek z piasku, który runął



Życie Lisbeth Salander znów zagraża śmiertelne niebezpieczeństwo. Mikael Blomkvist sięga w mroczną przeszłość Salander i rusza w pogoń za prawdą. Wywołuje tym samym trzęsienie ziemi w rządzie i służbach bezpieczeństwa.

Bardzo rzadko to robię - znaczy czytam kolejne części książki jedna po drugiej. Nie wiem właściwie dlaczego, może temu, że skoro zdecydowałam się na kontynuację jakiejś historii to znaczy, że była ona dobra. A dobro należy sobie dawkować. Kończąc te filozoficzne wstępy muszę z przykrością stwierdzić, że tym razem się przeliczyłam, a moje rozważania o dawkowaniu dobra trafił szlag.

Okej, mea culpa. Zachłysnęłam się historią Lisbeth Salander do tego stopnia, że po drugiej części liczącej stron siedemset - przeszłam z marszu do zachęcającej osiemsetki, czyli tomu trzeciego. Dodatkową atrakcją i dodatkiem do tytułu był autentyczny piasek pod biblioteczną okładką. Pewnie ktoś odpoczywał przy tej pozycji nad morzem, albo (co bardziej prawdopodobne) pilnował dziecka rzucającego w piaskownicy we wszystko, co się rusza. Myślałam nawet, że piasek jest gratis od wydawcy, ale nie - sprawdziłam - to tylko u mnie w bibliotece takie atrakcje.

Pierwsze strony utwierdziły mnie w przekonaniu, że dobrze robię, czytając to od razu. Rzecz dzieje się praktycznie w czasie bezpośrednio po zakończeniu części drugiej. Salander z kulą w głowie trafia do szpitala, oczywiście lekarz niczym Jezus czyni cuda i już wkrótce wiadomo, że nic a nic się nie dzieje. Kulka wyciągnięta (pozostałe dwie również) i komplikacji brak. Cóż, to jeszcze było ciekawe. Potem Lisbeth trafia na salę w szpitala, z której nie wychodzi przez... jakieś pięćset stron. Serio.

Ktoś zapyta No dobra, ale jak ona tam leży, to coś się chyba dzieje, nie? Otóż nie. No nie! Są oczywiście pojedyncze wątki - Blomkvist, prześladowanie Eriki, podrzucenie Salender palmtopa.... Ale obstawiam, że za kilka dni o nich zapomnę. Pięćset stron (może nawet więcej) impreza się rozkręcała poprzez poznawanie Sapo - służby bezpieczeństwa w Szwecji. Rany... zakopałam się po uszy w funkcjonariuszach, dyrektorach, dostawcach i wykonawcach, a od tych wszystkich szwedzkich nazwisk zaczęłam mieć zawroty głowy. Już na samo wspomnienie mi się odechciewa...

Po dwóch wieczorach, kiedy została mi większa połowa książki, zrobiłam sobie kawę mocną jak siekiera i postanowiłam, że tej nocy przebrnę przez całość. Udało się, ale nie powiem, że było łatwo. Historia Sapo mnie tak nużyła, że zastanawiałam się, czy nie czytać co piątą stronę... na jedno by wyszło.

Jedyną mocną stroną był moim zdaniem proces Salander, poprowadzony i opisany po mistrzowsku - w nim najbardziej wyczuwałam pióro Larssona z poprzednich dwóch części. Nie jestem jednak pewna, czy w przypadku tak obszernej lektury to wystarczy... cóż, na pewno zostawia dobre wspomnienia na koniec.

Ciężko ocenić tą książkę bez patrzenia na całość Millenium. Wyobrażam sobie, że ktoś, kto przez przypadek sięgnąłby tylko po trzecią część mógłby tym rzucić w cholerę po dwusetnej stronie. Będąc szczerą - sama byłam blisko. Powstrzymywała mnie tylko sympatia do Salander i chęć poznania wyników procesu. Ale Sapo, jego historia i członkowie to coś, co na pewno przekreśliłoby dla mnie chęć sięgnięcia po kolejny tom (gdyby takowy istniał). W każdym razie to dla mnie najgorsza część trylogii i może to dobrze - nie czuję wielkiego żalu, że kontynuacji po prostu nie ma...

Moja ocena: 2/6
Autor: Stieg Larsson
Tłumaczenie: Alicja Roseneau
Wydawnictwo: Czarna Owca, 2009
Liczba stron: 784

Przeczytane również w ramach wyzwania Czytamy literaturę skandynawską i islandzką

wtorek, 3 lutego 2015

Dziewczyna, która igrała z ogniem - czyli czytaj i przepadnij.

Jak już wspominałam - nie jestem fanką kryminałów. Daleko mi do czytania Aghaty Christie, choć znam przewrotność swojej natury i wiem, że prędzej czy później sięgnę po książkę tej autorki. Nudzą mnie "ludzkie" morderstwa (takie, gdzie wiadomo, że zabójcą był człowiek), pościgi policyjne i długie śledztwa. A już na pewno nie znoszę wątków politycznych, korupcyjnych i malwersacji finansowych. Dlaczego więc sięgam po książkę, która mi prawie wszystkie te "rozrywki" zapewnia? Zwyczajnie zaufałam autorowi.

Dziewczyna, która igrała z ogniem


W drugim tomie trylogii kryminalnej Millenium śledzimy dalsze emocjonujące przygody dwójki bohaterów, Lisabeth Salander i Mikaela Blomkvista, których losy ponownie się splatają. Lisabeth na skutek niefortunnego zbiegu okoliczności jest podejrzana o popełnienie ciężkiego przestępstwa i ścigana przez policję. Mikael nie wierzy w jej winę i zaczyna prowadzić własne śledztwo. Zaczyna się dramatyczny wyścig z czasem...

Pierwszy tom Millenium to była dla mnie próba, czy przebrnę przez kryminał. Nie tylko przebrnęłam, ale zrobiłam to bardzo szybko, wręcz pochłonięta opisaną w nim historią. Gdyby tamta próba skończyła się dla mnie fiaskiem nie sięgnęłabym po tom drugi, a właściwie drugi i trzeci, bo wypożyczyłam obydwa razem. Po pierwszej części obejrzałam jej amerykański odpowiednik filmowy Dziewczyna z tatuażem i wściekła byłam bardzo, że tak uproszczono zakończenie. Mam w planach szwedzką ekranizację, ale to może dopiero jak skończę trylogię.

Opis Dziewczyny, która igrała z ogniem mnie osobiście nie zachęca. Ba, gdybym nie znała historii od początku, w życiu bym po nią nie sięgnęła. Czytając go mam wrażenie, że opisuje książkę - koszmar dla mnie. Morderstwa, afery i siedemset stron. W życiu. Jednak zafascynowana dalszymi losami Blomkvista i Salander zabrałam się za to tomiszcze. I bardzo dobrze zrobiłam.

Chyba każdy przyzna, że Lisbeth to postać, która zasługuje na miano kultowej. W pierwszym tomie Larsson rozbudzał ciekawość czytelnika jej osobą, podsycając to zaciekawienie pojawiającymi się, niby nieistotnymi szczegółami. W tomie drugim Salander gra pierwsze skrzypce. Zostaje obdarta z prywatności, a autor mistrzowsko prowadzi akcję tak, żeby nasycić się wolnym poznawaniem życiorysu tej zagadkowej dziewczyny. Lisbeth nabiera realnych kształtów ( i nie mówię tu o operacji piersi, którą sobie zafundowała), tajemnicza aura jej osoby opada strona po stronie.

Mikael tym razem, choć na końcu odgrywa ważną rolę, stoi trochę z boku. Zostaje postacią drugo- lub nawet trzecio-planową. W głowie tworzy mi się film, widzę jak ich role się odwracają i bardzo się z tego cieszę. Bo polubiłam Salander od początku.

Nie jest to typowy kryminał. To raczej powieść sensacyjna, z wątkami kryminalnymi i dynamiczną akcją. Czyli coś, czego nienawidzę :) A jednocześnie mam świadomość, że czytałam coś, po co w przyszłości znowu sięgnę - a tak robię tylko z nielicznymi, bardzo dobrymi książkami. Na czym więc polega fenomen powieści Stiega Larssona?

Nie wiem czy potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Z jednej strony czytam o rzeczach, które normalnie kompletnie mnie nie interesują. Z drugiej lecę z kartkami w tempie wyszukiwarki Google, żeby już, już! wiedzieć co będzie dalej. Wysnuję jednak przypuszczenie, że to Lisbeth Salander jest siłą napędową tych książek. Oderwana od współczesności, z niebywałą inteligencją i setką zagadek sama w sobie tworzy strony tej historii. Chcesz wiedzieć, czy jej się uda, co jeśli nie? Może dlatego nawet wstawki z policyjnych raportów nie nudzą, szukasz w nich nazwiska Salander, rozwiązujesz sprawę razem z nimi i masz ochotę krzyknąć Weźcie ruszcie mózgownicami, to nie ona patałachy!

 Nie ma co się rozpisywać o treści książki. Szczerze? Jest tego niewiele. Tak, wiem dość dziwnie to brzmi, kiedy mówi się o pozycji złożonej z siedmiuset stron. Ale serio. Rzecz tyczy się wmieszania Lisbeth w morderstwo, dochodzenie w tej sprawie odkrywa całemu światu jej tajemnice. I tyle. Nudne? Broń Boże. Jedna z ciekawszych książek, które czytałam w ostatnim czasie. Sekret tkwi w tym, że wkraczając w świat Lisbeth Salander ciężko z niego wyjść. Chłoniesz informacje jak gąbka i chociaż cały już od nich napuchłeś - chcesz jeszcze. A Stieg Larsson podaje Ci je na tacy.

Moja ocena: 5/6
Autor: Stieg Larsson
Tłumaczenie: Paulina Rosińska
Wydawnictwo: Czarna Owca, 2009
Liczba stron: 704

Przeczytane również w ramach wyzwania Czytamy literaturę skandynawską i islandzką.

czwartek, 29 stycznia 2015

Kurz, pot i łzy - książka dla twardzieli.

Nie jestem szczególną fanką programów telewizyjnych żadnej maści. Właściwie poza bajkami w TV od długiego czasu nie oglądam nic. Kiedyś lubiłam Wojny magazynowe i Łowców promocji - to pierwsze, bo uwielbiam graty wszelakie, to drugie, bo zawsze otwierałam ze zdziwienia oczy, kiedy z 1500 dolców za zakupy robiło się 50 dolców. Bo jakaś Amerykanka wycięła pierdylion kuponów z gazetek, a później trzymała zapas papieru toaletowego na najbliższe tysiąc lat. A nóż się przyda dla setnego pokolenia. Kilka razy trafiłam na Szkołę przetrwania i faktycznie mnie wciągnęło. Facet jadł robaki, łaził po bagnach z krokodylami i spał w namiocie przy północno-biegunowej temperaturze. Fajnie się to ogląda siedząc z kakaem pod kocykiem, choć co wrażliwsi mogą kakao zwrócić. W każdym razie Bear Grylls wydał mi się inspirującą postacią, o której warto poczytać. I tak w Taniej Książce trafiłam na:

Kurz, pot i łzy



Niezwykła historia życia najbardziej nieustraszonego człowieka na świecie!
Znany i uwielbiany przez miliony - czy to za sprawą ogromnie popularnych programów telewizyjnych, czy jako autor bestsellerów - Bear Grylls przetrwał w najbardziej niegościnnych zakątkach Ziemi. Tym razem mistrz survivalu opowiada historię swego wyjątkowo intensywnego życia.

Przede wszystkim jedna sprawa - gdyby nie promocja, w życiu nie kupiłabym tej książki w cenie regularnej (49,90zł). Rozumiem, że to wydanie z twardą okładką i kolorowymi zdjęciami, ale miałam wrażenie, że trafiłam na pozycję dla prawdziwych fanów autora. Teoretycznie powinnam się tego spodziewać po opisie, jednak trochę inaczej sobie to wyobrażałam.

Książkę można streścić krótko - przodkowie, dzieciństwo, szkoła, SAS, Mount Everest, małżeństwo i dzieci. Nie zrażajcie się jednak. To co się działo, zanim Grylls został TYM Gryllsem jest bardzo inspirujące i wręcz niewiarygodne. Dowodzi siły nie tylko fizycznej, ale przede wszystkim psychiki ze stali. No bo kto z nas, skacząc ze spadochronu i łamiąc kręgosłup w trzech miejscach by się nie załamał? Cóż, nie Grylls. Mało tego - wyszedł z tego skubany tak silny, że wszedł na pewną znaną górkę zwaną Everestem. Chyba o niej słyszeliście.

Kilka rzeczy mocno mnie zdziwiło. Pomijając już wspomniany wypadek i wspinaczkę w Himalajach, nie wiem czy wiecie, ale prawdziwe imię Gryllsa brzmi ... Edward. Ja nie wiedziałam. I nijak mi to do niego nie pasuje:). Kolejna sprawa - Bear jest bardzo wierzącym Katolikiem. Modli się i powierza życie Bogu przed, w trakcie i po każdej niebezpiecznej akcji. No i ostatnia sprawa - ten człowiek naprawdę jest synonimem odwagi. Wiele można podać przykładów, jednak ten, ze wspominanej już wspinaczki na Everest zapamiętałam najlepiej:

Lód jeszcze raz pękł za mną, po czym bez najmniejszego ostrzeżenia najzwyczajniej runął w dół, a ja wraz z nim. Spadałem w czarną rozpadlinę w lodowcu, która zdawała się nie mieć dna. Nagle walnąłem w szarą ścianę szczeliny. Siła uderzenia odbiła mnie w drugą stronę, przygniatając do lodu bark i rękę. A potem, z gwałtownym szarpnięciem, zatrzymałem się, wisząc na cienkiej linie, do której dopiero co się przypiąłem.(...) Cały czas spadają na mnie odłamki lodu. Jeden większy rozbija się o moją głowę, aż mi odskakuje do tyłu. Na kilka cennych sekund tracę przytomność(...)

A potem z pomocą przyjaciół udaje się go wciągnąć na górę. Z rozwalonym barkiem i ręką płacze po cichu w nocy w bazie. A rano się zbiera i idzie dalej. Ma dwadzieścia trzy lata.

Trochę mnie denerwowała część o SAS ( Special Air Service). Owszem, trening przygotowawczy, selekcja i testy to morderczy wysiłek, niesamowicie bolesny pod każdym względem i czapki z głów dla rekrutów. Jednak kiedy Bear dochodzi do najciekawszej części - realistycznej symulacji porwania przez terrorystów- okazuje się, że jednak niczego konkretnego nie może zdradzić, bo podpisał klauzulę poufności. I najciekawszy moment szlag trafił....

Muszę też wspomnieć o stylu pisania autora. Napisał jedenaście książek, w tym dwa bestsellery, jednak śmiem twierdzić, że nie zawdzięcza tego lekkiemu pióru.. Cóż, pisze prosto i z sensem, jednak brakowało mi "tego czegoś". Mało humoru - choć sytuacji humorystycznych masa! W końcu oświadczył się nago na plaży, a zanim to zrobił, jego i narzeczoną zmyła fala. Prosił ojca przyszłej żony o błogosławieństwo w krawacie i krótkich spodenkach. Żeby odpalić motorower musiał na nim zjechać z górki koło domu, jak się nie udało, to musiał wpychać go pod górę dwieście metrów i próbować jeszcze raz. Wiele zabawnych momentów, jednak Bear niezbyt się na nich skupiał i jakoś ten humor ulatywał. Rozumiem, że to książka o czym innym, ale trochę śmiechu w tym pocie by nie zaszkodziło.

Miałam trochę inne wyobrażenie o tej książce, jednak nie byłam specjalnie zawiedziona. Nawet jeśli ktoś nie jest wielkim fanem Gryllsa i aktywności fizycznej - znajdzie tutaj inspirującą opowieść o człowieku brnącym pod górę mimo przeciwności losu i niejednokrotnych porażek. Jest to historia motywująca, popychająca do działania, ukazująca niezwykłą odwagę i siłę zwykłego człowieka. Bear Grylls pokazuje, że to nie mięśnie czynią z nas siłaczy i robi to naprawdę przekonująco. Mimo stylu pisania autora - który mnie nie zachwycił, chętnie sięgnę po jeden z jego bestselllerów. Choćby tylko po to, by poczytać o jego niesamowitym świecie pełnym przygód.

Moja ocena: 4/6
Autor: Edward Michael "Bear" Grylls
Tłumaczenie: Arkadiusz Belczyk
Wydawnictwo: Pascal, 2011
Liczba stron: 410


sobota, 24 stycznia 2015

Złodziejka książek - czyli nie sugeruj się innymi, póki sam nie sprawdzisz.

Często zdarza się Wam, że mówicie : Nie czytałam jeszcze, ale ponoć świetna, wszyscy polecają! ? Mi się zdarzało. Ale kilka razy dostałam nauczkę, bo nagle "świetna" książka okazywała się nie do przebrnięcia, a ta, która była "nie warta zachodu" zapadała w pamięci najbardziej. Nie wiem, czy to tylko moje odczucie, ale często moje recenzje bywają skrajnie różne od większości czytelników. Tym razem - choć mogę zostać zrugana - będzie podobnie...

Złodziejka książek


Liesel Meminger swoją pierwszą książkę kradnie podczas pogrzebu młodszego brata. To dzięki "Podręcznikowi grabarza" uczy się czytać i odkrywa moc słów. Później przyjdzie czas na kolejne książki: płonące na stosach nazistów, ukryte w biblioteczce żony burmistrza i wreszcie te własnoręcznie napisane... Ale Liesel żyje w niebezpiecznych czasach. Kiedy jej przybrana rodzina udziela schronienia Żydowi, świat dziewczynki zmienia się na zawsze...


Może to, co teraz napiszę, zabrzmi bezdusznie, ale nie poruszyła mnie ta książka. Oczekiwałam wybuchów emocji - czytałam z męką brnąc przez kolejne strony. Wiem jednak dlaczego..

Tematyka Holocaustu jest jedną z moich "ulubionych" (tak, wiem, to złe słowo w tym przypadku) w literaturze. Dużo powieści osadzonych w tych czasach przeszło przez moje ręce. Czytając Złodziejkę - mimowolnie je wszystkie porównywałam. Ciągle jednak wracała jedna z tych książek - Dziewczynka w czerwonym płaszczyku. I kiedy czytam na okładce "Odwaga, wobec której brak słów" , to sobie myślę, że autor nie widział jeszcze prawdziwej odwagi (czy też wydawnictwo- bo to pewnie ich slogan). Roma Ligocka w Dziewczynce  (a to powieść autobiograficzna!) pokazała mi czym jest odwaga. Rzucenie Żydowi chleba, ukrywanie go w piwnicy czy kradzież książki nie zrobiła na mnie wrażenia. Miałam w pamięci rodzinę, która we własnym mieszkaniu pozwalała mieszkać małej Romie i jej mamie przez długi czas. Tworząc namiastkę normalnego życia. Nie wymyślając miejsca, które zapewni niewidoczność, tylko wymyślając wiarygodną historię, która pozwoli im tam zostać.  Nie umniejszam zasług rodziny Liesel - ale ta opowieść, nawet jak na fikcję literacką - nie była dla mnie szczytem heroizmu.

Kolejna sprawa to narracja. Zaczęło się ciekawie, inaczej - a ja lubię "inne" rzeczy. Jednak po pewnym czasie zaczęło mnie to męczyć. Co z tego, że Śmierć okazała się ludzka i głosząca piękne frazesy. Nagle, z pompatycznego stylu wskakujemy w głupi humor, kompletnie nie na miejscu, nawet jeśli dla Śmierci śmierć to tylko robota:

Cholerna kosa, a niech ją. Powinienem sobie sprawić miotłę albo mopa. No i wyjechać na urlop.

Wszystko fajnie, ale cholera, takie dość prymitywne wstawki kompletnie psuły mi nastrój tej powieści. No i rzecz, która schrzaniła mi całość - zdradzenie zakończenia. Serio? Podobała mi się innowacja w sposobie prowadzenia słowa, ale wyskoczyć z zakończeniem w połowie książki? Miałam ochotę walnąć tym tomem o ścianę. Ciągle liczyłam, że Śmierć kłamała może, że będzie zwrot akcji, że zlituje się nad ludźmi, którzy na końcu giną. Ale nie. W głębi wiedziałam, że już po ptokach i kiedy doszło do punktu kulminacyjnego - czytałam bez większych emocji. Zastanawiałam się, dlaczego ludzie czytając to płaczą. Przecież wiedzieli, co się stanie. Śmierć, choć zwykle zjawia się nieuprzedzenie - tym razem uchyliła rąbka tajemnicy. Czy odwaga Liesel to było spojrzenie w oczy zmarłym?

Dwie kwestie w tej książce wydają mi się najbardziej wartościowe. Przede wszystkim słowo. Potęga słowa. Ukazanie tego, jak słowem można zabić i przywrócić do życia. Wartość słowa pisanego i mówionego. Książki, które tak w dzisiejszych czasach lekceważymy stają się w tej powieści marzeniem kolekcjonowanym z największą starannością. Nikt dziś nie traktuje książek tak jak traktowała je Liesel - dlatego, że mamy do nich nieograniczony dostęp.
I druga sprawa - nie odwaga, lecz siła bohaterki. Czy można przeżyć za dużo? Jeśli tak, to ona przeżyła. Mimo wszystko jednak była Niemką, była bezpieczna. Kolejny raz myślę tutaj o Romie Ligockiej - małej Żydówce, której prawie spalono włosy, żeby tylko było jasne. Żeby choć na chwilę mogła wyglądać jak aryjskie dziecko. I nawet jeśli ktoś stwierdzi - jakie bezpieczna, jak bomby, wojna itd? Tak, te same czasy, dwie małe dziewczynki, ale jedna wyciągnięta spod gruzów przez Niemców, druga symbolicznie przez te gruzy i przysypana. Roma nie mogła zaufać nikomu. Liesel mogła liczyć na ludzką pomoc.

Zawiodłam się na tej książce. Liczyłam na wiele po opiniach, które przeczytałam. Jednak znając wydarzenia od polskiej strony, od strony getta i Aushwitz, czułam się jakby autor chciał mnie zaszokować czymś, co poznałam już w skali dziesięciokrotnie większej. Nie przeczę, że ta opowieść porusza serca. Ja jednak ciągle miałam z tyłu głowy opowieści prawdziwe, bardziej drastycznie, przy których łzy płynęły niewymuszenie. Złodziejkę książek zapamiętam jako nieudaną próbę oddania ogromu tragedii i całkiem udane oddanie hołdu słowu.


Moja ocena: 3/6
Autor: Markus Zusak
Tłumaczenie: Hanna Baltyn
Wydawnictwo: Nasza Księgarnia, 2008
Liczba stron: 496

Przeczytanie również w ramach wyzwań Klucznik i Stare dobre czasy.

 

wtorek, 20 stycznia 2015

Dzwoneczek i bestia z Nibylandii - jak Król Lew stracił na wartości.

Macie swoją bajkę dzieciństwa? Moją był Król Lew. Nie skłamię, jak powiem, że obejrzałam go na "wideło" dziesiątki razy, bo znałam na pamięć KAŻDĄ kwestię. Z resztą do dziś większość z nich zaprząta mi głowę, tak mocno się wyryły. Potem był Król Lew 2, ale już tak nie wzruszał, to był konik sąsiadki - i tak jako sześcio- siedmiolatki "biłyśmy" się na kwestie z obu części. Taki ówczesny freestyle;) W każdym razie Król Lew został zapamiętany jako najbardziej emocjonalna bajka mojego dzieciństwa, a śmierć Mufasy opłakiwało miliony ludzi na świecie (tych dużych i małych). Nie sądziłam, że coś mnie jeszcze tak ruszy. Do czasu...

Dzwoneczek i bestia z Nibylandii



Przede wszystkim - jeśli jesteś mięczakiem - nie oglądaj tej bajki. Zapowiada się nudno, bez szczególnych zwrotów akcji, ale to tylko pozory. Jeśli wzruszył Cię Król Lew - tutaj będziesz wył jak bóbr. Ja wyłam. I mąż też. I nasza prawie trzylatka. Ale o tym za chwilę.

Pierworodna od kiedy zobaczyła Dzwoneczka i jej kumpele pierwszy raz - zapałała do nich miłością bezgraniczną. Było to na krótko przed jej drugimi urodzinami, to też w tym szczególnym dniu zaplanowaliśmy dla niej małą niespodziankę. Bo wielkim hurra masz już dwa latka, odśpiewaniu urodzinowej przyśpiewki i zgaszeniu świeczek przyszła pora na szukanie prezentu. W starym pniu, który w jej wyobraźni stał się kwaterą wróżek, ukryliśmy postaci tych najważniejszych pięciu. Co to była za radość, kiedy je znajdowała! Długo były tymi ulubionymi, zabieranymi wszędzie, najbardziej ufajdanymi zabawkami. Czasem je porzucała dla innej miłości, ale szybko przekonywała się, że jednak chce wrócić. I tak mijał czas z wróżkami.

Nie było wątpliwości, kiedy zobaczyliśmy zwiastun kolejnej części przygód latającej świty - trzeba iść do kina! Miało to być pierwsze zetknięcie się z dużym ekranem dla Cyśki. Trochę się bałam, czy "wysiedzi" (co za głupie słowo, od razu myślę o kurze i jajkach), ale kiedy tylko film się zaczął - hipnoza zadziałała. Co tam, że dzieciaki wrzeszczały, rzucały popcornem i biegały co pięć minut tam, gdzie każdy jest królem. Oglądaliśmy.

Kiedy Jelonka - tak znam imiona ich WSZYSTKICH - wlazła z wrodzoną ciekawością do jaskini, gdzie spała "bestia", wśród zgromadzonych nisko-wzrostowych przeszedł pomruk strachu. I schodziła.... (tu budowanie napięcia)... schodziła... Aż pojawił się on. Na co Cyśka z entuzjazmem i czułością: Przecież to ciciuś! No tak. Kotek. Ogromny, włochaty, z oposowym ogonem, ale niech będzie - kotek. Kotek ten mówić nie potrafił, co można uznać za mało zachęcające, jednak nadrabiał mruczeniem we wszystkich skalach. Z tej okazji został odkrywczo nazwany przez Jelonkę Mrukiem. I tak sobie wróżka z bestią-kotkiem spędzali czas na pluciu (to akurat ten drugi) i przyklejaniu na tę ślinę kamieni (to już oboje). Każdy ma jakieś hobby, nie...?

Nadeszła jednak ta chwila, która zawsze w bajkach nadchodzi, wszystko się rypie, żeby potem dobrze się skończyć. Otóż, cholera, nie. Nie w tej bajce. Owszem - rypnęło się. Mruk miał okazać się bestią, która w pewien złowieszczy sposób ma zgładzić Przystań Elfów (to wioska latających). Potem się okazuje, że to wcale nie jest tak, że czytający pradawne legendy się machnęli przy interpretacji. Punkt kulminacyjny, wszyscy zaciskają zęby, jeden z głównych bohaterów już nie żyje... ale jednak przeżył, wszystko ma się dobrze skończyć iiiii dupa! TERAZ MAŁY SPOILER - bestia musi odejść. Nie powiem jak, bo nie zdradzę zakończenia, ale to jest moment, kiedy wyciągacie chusteczki i udajecie, że w kinie gorąco, aż się oczy pocą. Nam się spociły.

Myślałam, że to tylko ja powstrzymuję szloch ruszając brzuchem jak przy czkawce. Miałam małą na kolanach, nie chciałam rozpraszać widza. Nagle patrzę - a ona cała we łzach odwraca się, żeby się przytulić. No to ja tym bardziej w bek, patrzę w prawo a tam zaryczany tatuś. No, tośmy pokazali :) Reszta dzieciaków o dziwo znudzona, dla nich wszystko jest ok, wróżki żyją, mają Przystań - można iść do domu. A my jak te trzy sieroty sami na napisach zostaliśmy...

Nie licząc wielkiego wzruszenia, bajka pozwoliła mi zobaczyć, jak wrażliwe i empatyczne mam dziecko. Nie spodziewałam się takiej reakcji po (prawie) trzylatce. Są jednak minusy wyboru tego seansu - młoda stwierdziła, że już do kina nie pójdzie, bo tam się płacze. Nijak nie szło jej przekonać, że kolejnym razem wybierzemy coś zabawnego. W każdym razie ten dzień zapamiętam jako naukę o emocjach i degradację Króla Lwa z pozycji największego wyciskacza łez.