wtorek, 6 stycznia 2015

Nasze szczęśliwe dni - o tym, jak wzbudzić szereg emocji w kobiecie.

Choć z natury jestem chłopczycą, miewam takie nastroje, co to zmuszają człowieka do przemyśleń i tkliwych sentymentów. Wtedy najczęściej zmuszam męża do towarzyszenia mi w oglądaniu durnej komedii romantycznej czy łzawego melodramatu. Jak typowa baba - brakuje tylko litrowego pudła z lodami i dziesięciu tabliczek czekolady. Tej łaciatej. Albo z orzechami... zwykłej, mlecznej nawet. Ok, wróć, dieta, postanowienia noworoczne, te sprawy.
W każdym razie przy takim nastroju, kiedy poślubiony odmawia nam uczestniczenia w ckliwym spektaklu smarkania w papier toaletowy (bo taniej niż w chusteczki), a same oglądać filmu nie chcemy - zostają książki. Kocyk, kubek czegoś rozgrzewającego, dresy stare jak świat i grube skarpetki. Jak bez diety to dołożyć słodkie. Dużo słodkiego. Tylko nie mówić, bo ci na diecie się wkurzają.

Nasze szczęśliwe dni



Kiedy Isabelle miała siedemnaście lat, zakochała się wbrew rodzinie i panującym zwyczajom. W latach trzydziestych XX wieku takie uczucie było nie tylko zakazane, ale i niebezpieczne. Isabelle nie chciała jednak kierować się rozsądkiem. Robert był miłością jej życia.
Teraz, po latach, Isabelle musi powrócić do rodzinnych stron. W podróży towarzyszy jej fryzjerka Dorrie. W miarę jak kobiety się coraz bardziej zaprzyjaźniają, Isabelle wyjawia tajemnice ze swojej młodości...

Miałam mieszane uczucia sięgając po tę książkę. Z jednej strony lubię klimat początków XX wieku w Ameryce. Zawsze kojarzy mi się z werandami pomalowanymi na biało i jabłecznikiem. Z drugiej strony obawiałam się płytkiej opowieści, kolejnej próby przeniesienia Romea i Julii w czasy bardziej współczesne. Cóż, dałam się zaskoczyć.

Na samym początku zwróciłam uwagę na "filmowość" tej pozycji. Znaczy to tyle, że dzięki barwnym (ale nie przesadzonym) opisom , mogłam tworzyć sobie w głowie film, klatka po klatce. Wiecie, to jedna z tych książek, kiedy wyobraźnia sama podsyła cały obraz, nie trzeba się nawet zbytnio nad tym zastanawiać.

Narracja jest prowadzona dwuosobowo. Wspomnienia Isabelle przeplatają się ze współczesnym życiem jej i Dorrie. Muszę tutaj wtrącić, że postać Dorrie moim zdaniem została dodana przez autorkę w celu budowania napięcia. Owszem, staje się istotnym człowiekiem w życiu Isabelle, jednak krótkie rozdziały, których jest bohaterką, stanowią jedynie swego rodzaju przerywniki w opowieści Isabelle. Cała historia mogła się równie dobrze wydarzyć bez obecności fryzjerki, która zgadza się wyruszyć ze staruszką w podróż na tajemniczy pogrzeb. 

Zakazana miłość, o której czytamy w opisie książki, nie jest jedną z tych przewidywalnych. Robert nie jest przedstawicielem zwaśnionego rodu, nie jest żebrakiem, dilerem narkotyków ani alfonsem. Robert jest ... czarny. To całe jego "przewinienie", które w tamtych czasach nie pozostawia złudzeń na normalne, szczęśliwe życie. Codziennie przychodzi pracować do miasteczka, które wita go tablicą 

CZARNUCHU, NIE POZWÓL, ABY TU, W SHALERVILLE, ZASTAŁA CIĘ NOC.

Robert okazuje się dżentelmenem, a Isabelle szybko zakochuje się w chłopcu, którego matką jest czarnoskóra kucharka z jej rodzinnego domu. Nieśmiałe pocałunki i cała reszta zwykłych, młodzieńczych zalotów, doprowadzają do ucieczki Isabelle z domu i potajemnego ślubu z Robertem w stanie, w którym nie było to nielegalne. Ich szczęście trwa... jedną noc. Później rodzina bohaterki wszystko niszczy.

Myślałam, że to już, cała kwintesencja historii - będą się szukać, spotykać po cichu, wracać do siebie i znowu od początku. I kolejne zaskoczenie. Pojawia się dziecko, śmierć, drugie małżeństwo i seria niedopowiedzeń, która doprowadza Isabelle nad otwartą trumnę. To trumna kogoś, kto umarł nie wiedząc jak bardzo był kochany. Starym zwyczajem nie zdradzę zakończenia - bo to przecież bezsensu.

Każda kobieta się wzruszy. Gwarantuję. No chyba, że wycięła sobie serce żyletką. Facet też by się wzruszył, ale większość pewnie zbyt dumna, żeby takie babskie rzeczy czytać ;). Jest to powieść o miłości ponad podziały i o rasizmie przyjmującym ogromną i bolesną skalę.  O przyjaźni i nienawiści też. Ale głównie o wyborach, które czasem złe, przekształcają się w piękną historię naszego życia.

Moja ocena: 5/6
Autor: Julie Kibler
Tłumaczenie: Julia Gryszczuk - Wicijowska
Wydawnictwo: Znak, 2013
Liczba stron: 448

Przeczytane również w ramach wyzwania Stare, dobre czasy.

8 komentarzy:

  1. Serca żyletką nie wycięłam, więc pewnie wzruszę się czytając tę książkę. Co prawda, wolę zazwyczaj współczesne historie, ale tym razem chyba zrobię wyjątek, gdyż przekonałaś mnie ''filmowością'' tej pozycji. Bardzo lubię, kiedy podczas poznawania perypetii danych bohaterów, w głowie tworzy mi się klatka po klatce realny obraz. Dlatego mam nadzieję, że ''Nasze szczęśliwe dni'' przypadną mi do gustu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Koniecznie to sprawdź, akcja rozwija się powoli, ale kiedy się już rozwinie, to człowiek stwierdza, że warto było poczekać :)

      Usuń
  2. Czytałam tę książkę jakiś czas temu i bardzo mi się podobała. Historia była piękna... chciałabym, żeby więcej takich książek było ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie jestem pewna, czy odnalazłabym się w takim klimacie, ale moim postanowieniem noworocznym jest wyjście poza ulubione gatunki, więc może to będzie dobry początek :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To tak jak z moim czytaniem kryminałów ;) Ale przemogłam się i nie żałuję! :)

      Usuń
  4. Ja właśnie szukam dobrych książek na wieczorne czytanie :) I zachęciłaś mnie :*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się! :) to pozycja idealna na zimowe wieczory :)

      Usuń