poniedziałek, 12 stycznia 2015

Apetyt - czyli rzecz o tym, jak się przejadłam.

Zawsze lubiłam jeść czytając. Uwielbiałam! I mam tak do teraz. A już tym bardziej, kiedy bohaterowie książki też coś jedli. I wiem nawet po kim to mam. Jako nastolatka schodziłam czasem w środku nocy do kuchni, żeby wyszperać w lodówce coś pod lekturę i w drzwiach mijałam tatę, który właśnie wracał z bułką i kiełbasą. Teraz tata słucha audiobook'ów, ale dalej konsumuje w trakcie, wiem to ;)
I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie fakt, że zniknęła przemiana materii, która pozwalała nastolatce wrzucać w siebie kilogramy niezdrowego żarcia o trzeciej w nocy. Teraz trzeba uważać, miarkować się.... Jezu, jakie męki człowiek przechodzić musi! A co dopiero przy takiej książce jak ta....

Apetyt



W XV- wiecznej Florencji, mieście zmysłów, każdy jest artystą. Młody Leonardo da Vinci uczy się mieszania pigmentów, a Nino Latini łączy cynamon, pieprz, gałkę muszkatołową i wanilię. Jego daniom nie potrafią się oprzeć Medyceusze, kardynałowie, a nawet sam papież.
Kiedy ukochana Tessina zostaje zmuszona do ślubu z podstarzałym arystokratą, Nino zatraca się w pracy. Obłędne uczty, rozpustne kurtyzany, potrawy, które mącą zmysły - tylko on potrafi wyczarować spektakl, który zachwyca od Florencji aż po Rzym.
Ale raz rozbudzony apetyt nie da o sobie zapomnieć. Tak jak pierwsza miłość, której nie nakarmią same wspomnienia. Jeśli droga do serca wiedzie przez żołądek, Nino użyje najwykwintniejszych smaków, by ją odzyskać.

Wystarczyło mi pierwsze zdanie opisu, żeby mieć chęć na tę książkę. Jak już wspominałam renesans we Włoszech to czas. który szczególnie mnie w książkach ujmuje. Tutaj trochę przeraził mnie fakt, że książkę poleca... kucharz. Z całym szacunkiem dla pana Wojciecha Modesta Amaro (czy też po swojsku Wojciecha Basiury ), ale... cholera, przecież to nie książka kucharska, prawda? Cóż, zrozumiałam nieco później, że kucharz, który rekomenduje tą książkę, to chyba jedyna właściwa osoba na tym miejscu... 

Zrozumiałam, że mam problem, kiedy pierwszego dnia z tą książką, o godzinie dwudziestej trzeciej, czasu polskiego, wrócił z pracy mój mąż. Zamiast zwyczajowego cześć - usłyszał zrobisz mi coś do jedzenia?. I tak leżałam w łóżku, obok stos kanapek, a dieta noworoczna została tylko wspomnieniem.

Do rzeczy jednak! Nino Latino, jako główny bohater nie zdobył mojego serca. Wręcz przeciwnie. Po stu stronach książki, zaczynałam być lekko znużona ciągłym jego gotowaniem i opisem WSZYSTKICH składników, do WSZYSTKICH potraw. Po dwustu stronach zaczęłam się irytować (przy czym ciągle jadłam i jadłam)... Kiedy jednak przeczytałam trzysta stron miałam serdecznie dość i z utęsknieniem oczekiwałam końca tej lektury. To nie tak, że sam Nino był nudny, broń Boże. Autor bardzo się postarał, żeby jego zachowania szokowały już od pierwszych stron książki:

Matka umarła w przeddzień moich czternastych urodzin. Przyglądałem się, jak łapie ostatni, głęboki, drżący oddech. (...) Dotknąłem wargami żył wybrzuszających grzbiet jej dłoni i zrobiłem to co zawsze: polizałem i posmakowałem skóry.(...) I pewnie rozczaruję was, kiedy powiem, że śmierć nie ma smaku.

Mamy więc do czynienia z chłopcem, który owładnięty nad wyraz rozwiniętym zmysłem smaku - liże wszystko wokół. Tak, wiem, groteska - sama też to tak odebrałam. I choć bardzo chciałam dopatrzeć się w tym głębi, nijak nie mogłam. No bo jak, kiedy on liże zwłoki matki, mur kościoła, łóżko czy kawałek drewna. Gdyby autor brnął w to do końca, rozwinął talent Nina, a nie zamknął go tylko w byciu świetnym kucharzem - może bym to doceniła. A tak, mamy tutaj niezły zalążek interesującej opowieści, który umiera... w zalążku właśnie. 

Cała interesująca fabuła mogłaby się zmieścić w jednej trzeciej ilości stron. Reszta to jedzenie. Dużo jedzenia. Przepisy, składniki, przyrządzanie... Nie żebym miała coś do jedzenia! Ale kiedy na kolacji u kardynała pojawiają się kurtyzany ( ładne słowo, nieprawdaż?) i wychodzą wszystkie tajemnice kleru w tamtych czasach - na prawdę nie mam ochoty czytać trzech stron o tym, jak zrobić najlepszą wołowinę ever. Albo kiedy Nino urządza ucztę weselną dla swojej ukochanej - tylko serce z jego własnej krwi w ciastku Tessiny wydaje się interesujące. Jednak, żeby o nim przeczytać, muszę poznać skład WSZYSTKICH potraw na stole.

Takie właśnie drobne sprawy czyniły tą książkę, mimo wszystko, zdatną do czytania. Smakowanie moczu kardynała, kiedy Nino zostaje jego dietetykiem, czy wąchanie jego gazów.. Obstawiam, że gdyby dietetyk zajmował się tym do teraz, nie byłoby tylu chętnych do nauki zawodu. Scena walki, kiedy Nino prawie umiera - najlepsze dwie strony w książce, nieomal tam byłam! Dowiedziałam się też o istnieniu latającego ciasta - czyli ciasta z żywym (jeśli się udało) środkiem. Zamykano w nim ptaki, które po części się dusiły, po części gotowały, a te co przeżyły - zabijały się o okna i ściany wylatując z rozkrajanych słodkości. Wszystko oczywiście w otoczce latających odchodów i piór. Pychota! Poznałam także zioła, którymi narkotyzowano się w czasach renesansu i choć sproszkowany srom łani nie brzmi zachęcająco - wtedy święcie wierzono, że jest najlepszym afrodyzjakiem i lekiem na potencję.

Doceniłam rys historyczny, nową opowieść o Medyceuszach, którą odkrywam w wielu książkach - za każdym razem ciesząc się z wyobraźni autora. I tak bohater, który towarzyszył mi ostatnio przy okazji czytania Uśmiechu Lisy - pojawia się tutaj, je ucztę z papieżem, a następnie zostaje zamordowany. Urok książek historycznych. Opis wykopywanych zwłok i ciągnięcia ich ulicami Florencji może doprowadzić co wrażliwszych do zwrotu spożywanych pokarmów, ale i ten opis doceniłam ;)

Zdecydowanie nie jest to książka dla każdego. Nawet wytrwały miłośnik renesansu włoskiego, który nie ma problemów z kulinarnymi opowieściami może się zmęczyć. Znudzić. To raczej powieść dla tych, którzy oprócz miłości do zjadania (to ja), pałają też miłością (najlepiej wielką) do gotowania. Ja się tym wszystkim przejadłam, dosłownie i w przenośni. Mój renesansowy zapał został skutecznie ostudzony przez gorące dania serwowane ciągle i ciągle... i ciągle. Ta opowieść pewnie by mnie porwała, gdyby ktoś mi wyciął większą połowę tych kuchennych rewolucji... a może najlepiej wszystkie?  Nie było tragedii, ale jeśli zasypiam po dwudziestu minutach z książką - znaczy, że najwybitniej też nie jest. Przynajmniej dla mnie i mojego żołądka. Wynoszę z tej powieści kilka ciekawostek, nieufność do książek sygnowanych nazwiskami kucharzy i... jakieś kilo wagi więcej.

Moja ocena: 2,5/6
Autor: Philip Kazan
Tłumaczenie: Urszula Woźniakowska
Wydawnictwo: Znak, 2014
Liczba stron: 576

Przeczytane również w ramach wyzwania Klucznik.

6 komentarzy:

  1. Czytałam tę książkę parę miesięcy temu. Opisy uczt przyprawiały mnie o mdłości, ale jestem po filologii polskiej i wiem, że faktycznie tak to wtedy wyglądało, więc wiedziałam na co się piszę. Nawet do przełknięcia to było, chociaż wąchanie bąków mnie zabiło :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, ja też wiem jakie specjały wtedy przyrządzano - choć latające ciasto mnie zaskoczyło. Nie chodziło tutaj jednak o to jakie potrawy podawano, lecz o miejsce, które zajmowały w książce, a było go stanowczo za dużo. Swoją drogą - flaczki czy wątróbka ciągle są lokalnymi specjałami Florencji :)

      Usuń
  2. Chłopiec liże zwłoki matki, mur kościoła, łóżko czy kawałek drewna?! Szok, brrr. Aż mnie odrzuciło.
    Też lubię jeść i jestem wielkim łasuchem. Ale nie znoszę gotować, ani piec. To moja zmora, więc wątpię, aby powyższa książka w pełni mnie usatysfakcjonowała, tym bardziej, że Tobie nie przypadła do gustu. Jednak dam sobie z nią spokój.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja lubię piec. Czasami ;) No niestety - moim zdaniem to lektura tylko dla fascynatów jedzenia...

      Usuń
  3. interesujący wstęp do tekstu:) uwielbiam gotować, ale niekoniecznie czytać o jedzeniu :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Rzeczywiście, wydaje się kontrowersyjna... Ale może w tym jej siła :)?

    OdpowiedzUsuń